piątek, 19 grudnia 2014

"Podróż do Betlejem"

Joanna Solan

Czas Adwentu to czas przygotowania na spotkanie z nowonarodzonym Synem Bożym. Robimy zakupy, porządkujemy dom i pieczemy ciasta. Przedświąteczna gonitwa nie zawsze pozwala nam skupić się na poznaniu historii związanej z narodzeniem Jezusa Chrystusa. 




Ciekawą propozycją na adwentowy czas jest wycieczka do miejscowości Zakościele na niezwykłe interaktywne widowisko świąteczne “Podróż do Betlejem”. Na wydarzenie to zaprosiłam dzieci w różnym przedziale wiekowym – od 5 do 13 lat. Miejscowość Zakościele położona jest 120 km od Warszawy. Jednak droga szybko upłynęła, gdyż większość trasy pokonaliśmy wygodnymi autostradami. Poza tym w samochodzie mieliśmy okazję porozmawiać o zbliżającym się Bożym Narodzeniu, tradycjach wigilijnych i ulubionych, świątecznych potrawach.



Po przybyciu na miejsce naszą “podróż do Betlejem” rozpoczęliśmy od koncertu kolęd i pastorałek. Po jego zakończeniu przenieśliśmy się w czasie o 2000 lat wstecz. Wcieliliśmy się w rolę pielgrzymów, którzy wędrują do Betlejem na spis powszechny. Przechodząc przez różne punkty podczas swojej podróży poznaliśmy historię związaną z narodzeniem Jezusa Chrystusa, taką jak:
- Zwiastowanie Maryi,
- Nawiedzenie Świętej Elżbiety,
- Rozważania Mędrców,
- Spisek Heroda.



Stroje aktorów oraz wystroje odwiedzanych miejsc pomogły nam poczuć atmosferę panującą podczas narodzin Mesjasza. Całe wydarzenie rozgrywa się w malowniczo położonym ośrodku nad brzegiem rzeki Pilicy.

“Podróż do Betlejem” trwa półtorej godziny, a wstęp na nią jest wolny. Widowisko to można jeszcze zobaczyć: 19, 20, 21 grudnia 2014 r. oraz 3, 4, 5, 6 stycznia 2015 r. w godzinach 16.00-19.00. Więcej szczegółów na stronie www.dobetlejem.pl



Wszyscy uczestnicy wycieczki byli bardzo zadowoleni z „Podróży do Betlejem”. Najmłodsze dzieci przez dłuższą chwilę myślały, że rzeczywiście dotarliśmy do miejsca narodzin Jezusa. Podczas podróży do domu rozmawialiśmy o tym, co na nas wywarło największe wrażenie. Obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Zakościela za rok.

Serdecznie polecam.

Fot.: www.facebook.com/dobetlejem/photos_stream


środa, 17 grudnia 2014

Chcesz pomóc dziecku w wyrażaniu i kontroli własnych emocji?


Sylwia Jabs

Drodzy Rodzice, jeśli zauważyliście, że Wasze dzieci:
• doświadczają trudności w funkcjonowaniu w grupie rówieśniczej,
• mają problem z nawiązywaniem i utrzymywaniem relacji społecznych,
• potrzebują wsparcia w rozwijaniu umiejętności społecznych,
• potrzebują pozytywnych doświadczeń w kontaktach z dziećmi,
• nie potrafią zapanować nad złością,

to pomocy możecie szukać w grupie terapeutycznej w Poradni Bona Verba.


Pedagog Agnieszka Biela prowadzi zajęcia, których celem jest:
- kształtowanie poczucia własnej wartości,
- rozwój adekwatnej samooceny,
- nawiązywanie relacji z rówieśnikami i osobami dorosłymi,
- rozwijanie umiejętności aktywnego słuchania,
- kształtowanie umiejętności współpracy w grupie oraz rozwiązywania konfliktów,
- korygowanie zachowań asertywnych,
- rozwijanie umiejętności rozpoznawania, nazywania i kontroli emocji,
- wykształcenie umiejętność nazywania stanów emocjonalnych drugiego człowieka i szanowania zdania odrębnego.

Zajęcia kierowane są w szczególności do dzieci z Zespołem Aspergera, ADHD, ADD.
Trwają 90 min., i odbywają się w każdą środę.

Więcej informacji na www.bonaverba.edu.pl



Agnieszka Biela, pedagog, ukończyła Kurs Trenerski w obszarze profilaktyki i socjoterapii agresji i przemocy metodą Treningu Zastępowania Agresji ART oraz kursy prowadzone przez Państwową Agencje Rozwiązywania Problemów Alkoholowych i Fundację ETOH. Doświadczenie zawodowe zdobyła w Zakładzie Poprawczym dla Nieletnich, Domu Dziecka oraz klubie socjoterapeutycznym Caritas A.W. Obecnie prowadzi Trening Umiejętności Społecznych i Kontroli Złości dla dzieci w Poradni Sukces na Ursynowie w Warszawie. Prywatnie szczęśliwa mama 3 dzieci.

Fot. bonaverba.edu.pl

czwartek, 11 grudnia 2014

I gdzie tu logika?

Anna Brzostek

Do napisania tej refleksji skłoniła mnie pewna dyskusja na Facebooku. Dyskusja dotycząca bojkotu pewnej znanej księgarni, która do promocji swojego wizerunku i zwiększenia sprzedaży użyła w kampanii Bożonarodzeniowej, twarz osoby chlubiącej się z zabicia kilkorga swoich nienarodzonych dzieci oraz satanisty.



 W dyskusji padły głosy czy przypadkiem nie kupujemy biletów w kiosku, który sprzedaje inne niemoralne pozycje, oraz czy nie powinniśmy nieść Chrystusa do owej księgarni, bo kto to zrobi jak nie my? W przypadku kiosku szczerze powiedziawszy wybór mam słaby, bo mogę co najwyżej jechać na gapę.

A z drugiej strony czy niesienie Chrystusa do owej księgarni oznacza, że muszę tam kupować? Czy może właśnie przesłanie tam tysięcy listów, i maili oraz zaprzestanie tam zakupów przed Świętami oznacza danie świadectwa, że nie godzę się nie opluwanie Bożego Narodzenia.

Wysunęłam w tej dyskusji porównanie, że na kawę zasadniczo pewnie można iść do burdelu, ale można iść także do kawiarni. Dlaczego mam moimi pieniędzmi wspierać coś co jest jednoznacznie złe moralnie? Owszem można w tej księgarni kupić także książki wartościowe, a nawet zapewne katolickie. Ja jednak wolę dać zarobić komuś co do kogo przynajmniej nie mam takich wątpliwości.

A że nie wszystkie sytuacje będące pozorem zła jestem w stanie wychwycić? Bo i taki "zarzut" padł w tej dyskusji. Na pewno nie wszystkie. Tych jednak co zauważam, nie mogę zignorować. I nie rozumiem podejścia, że wszystko da się wytłumaczyć niesieniem Chrystusa (także kawę w burdelu bo i takie głosy się momentalnie pojawiły). Bo zbliżamy się wówczas do absurdu. Protestujmy na miarę naszych możliwości, módlmy się za tych co uwłaczają naszym wartościom, a nie przyzwalajmy na wszystko przyklejając do tego łatkę wyższych celów, ewangelizacji. Niestety, ale zło trzeba zdusić w zarodku, a nie rozwijać źle pojętą tolerancję.

Ks. Piotr Pawlukiewicz powiedział kiedyś w jednym z kazań, że jeśli ktoś nakręciłby film o Twojej mamie, w którym by ją opluto i zeszmacono (ale to przecież tylko taki wyraz ekspresji artystycznej, prawda?), to byś zaprotestował, powiedział, że to ohydne i nie chciał tego oglądać. A kiedy ktoś pluje na Twoje wartości, na Twój Kościół, to wiele osób (nawet niestety w katolickich kręgach) mówi, że trzeba być tolerancyjnym i każdy jest wolny. Jaka w tym logika?












środa, 10 grudnia 2014

Obowiązki mogą być lżejsze!

Maria Sowińska


Wiadomo - dom to kilka etatów w jednym dla gospodyni. Wiadomo - doba ma 24 godziny a i pospać trzeba. Tymczasem obowiązek goni obowiązek, czasem dogania. Wtedy np. jednocześnie przepytujemy z angielskiego, mieszamy gulasz i kołyszemy niemowlę.
Nie myśl drogi czytelniku, że podam receptę na odjęcie balastu z codzienności w sensie dosłownym. Prawda jest taka, że nie możemy sobie ot tak odpuścić części obowiązków. Są sposoby, aby lepiej zorganizować dzień, nie brać wszystkiego na siebie, ale o nich była już mowa na naszym blogu w tekście Anny Brzostek Zarządzanie czasem.
Chcę powiedzieć o czynnikach innego gatunku, które sprawiają, że brzemię staje się lżejsze.

SENS

Jeśli uzmysłowię sobie, że te moje monotonne, powtarzane dzień w dzień czynności są ważne i potrzebne, poczuję się odpowiednią osobą na właściwym miejscu. Dumną, bo beze mnie świat (co prawda ten nasz prywatny mikro-, ale jednak świat)się zawali. Jeśli dostrzegę ten sens, może przestanę zamęczać siebie oraz domowników utyskiwaniem, że znowu centymetr kurzu, nieobrane ziemniaki i td. (Chciałam dopisać stertę brudnych naczyń, ale przecież mam pewien sprzęt domowy – zmywarunię).




DOCENIANIE

Ten sens łatwiej zauważyć, jeśli jest się docenianym. To niby takie banalne, ale jak usłyszę, że świetnie sobie radzę, że piekę najpyszniejszą pizzę, że to wspaniale, że znajduję czas na poczytanie dzieciom książki, rosną mi skrzydła u ramion. Dlatego, Drodzy Mężowie, jeśli to czytacie, zauważcie dziś, co zrobiły wasze żony i pochwalcie je. Najlepiej za konkretną rzecz:)
Być docenianą to nie wystarczy. Ja, żona, też muszę zauważać, doceniać trud głowy rodziny i wyrażać swoje uznanie. Mam wtedy poczucie, że tworzymy zgrany zespół. Mimo że przez ileś godzin doby trudzimy się każde na swój sposób, oddzielnie, to jednak mamy wspólny cel: dobro rodziny. Licytowanie się, kto zrobił więcej i lepiej nie czyni codziennych obowiązków łatwiejszymi!


MIŁOŚĆ

Na koniec najważniejszy czynnik. Miłość. Porzućmy poczucie obciążającego przymusu. Wybrałyśmy miłość – czynienie dobra dla innych jako sposób na życie. Wybrałyśmy małżeństwo i macierzyństwo. Jeśli będziemy działać z miłością i z miłości, to nasz codzienny trud stanie się piękny i całkiem znośny. Uświadamiajmy to sobie co dzień podkasując rękawy i wkładając fartuchy. Nie zapominajmy o życzliwości, uśmiechu, kiedy dajemy bliskim swój czas i siły.

środa, 3 grudnia 2014

TEN ADWENT…


Marta Dzbeńska-Karpińska


Ten Adwent będzie inny niż wszystkie. Dowiedziałam się z tegorocznych, mocnych, jak zawsze, rekolekcji o. Adama Szustaka, że Adwent to NIE OCZEKIWANIE, że słowo Adwent znaczy PRZYCHODZENIE. Bóg przychodzi. 

To zmienia postać rzeczy, bo do tej pory rok rocznie oczekiwałam na wieczór 24 grudnia i zawsze mi się wydawało, że mam wystarczająco dużo czasu. A okazuje się, że nie wiadomo. Bo skoro Pan przychodzi, to może przyjść w każdym momencie.



Więc zaczęłam się starać o gotowość w każdej chwili.

Zamiast czekać na nie wiadomo kiedy zgłosiłam się na ochotnika, żeby zawieźć synka na Roraty. Przy okazji sprawiłam wielką przyjemność mężowi… 

Pobudka 5.00. Zimno, ciemno i zachwyt mojego 7-latka z pierwszego w tym roku śniegu i nowiutkiego lampionu. Ten zachwyt ogrzewa moje serce i zziębnięte ręce zgarniające z samochodu czyściutki biały puch. A potem pędzimy wyludnionymi ulicami. Na dworze wciąż ciemno i zimno, ale z okien kaplicy bije mocny, ciepły blask. Wygląda to tak pięknie, że przypominają mi się zagraniczne kartki z życzeniami, jakie dostawaliśmy gdy byłam dzieckiem. Na tych kartkach były jaśniejące kościoły na tle ciemnego, uśpionego krajobrazu. Zachwycające jak w bajce, w której nigdy - aż do tego poranka - nie udało mi się znaleźć.

Potem jest tylko piękniej i lepiej. Spodziewałam się Mszy ekspresowej, a trwała prawie godzinę. Z kazaniem adresowanym do dzieci. Z Komunią Świętą, do której przystąpili niemal wszyscy zgromadzeni. Z rozmową siostry katechetki z uczniami. Patrzę jak mój syn wyciąga w górę rękę, bo zna odpowiedzi na wszystkie pytania: o świecę roratkę, wieniec adwentowy… Patrzę i serce mi rośnie, uśmiecham się – to jego pierwsze Roraty w życiu. I moje też.

Nie czekaj. Tu i teraz z podniesioną głową wypatruj Tego, który przychodzi.




POLECAM: Tegoroczne internetowe rekolekcje adwentowe pt. Plaster Miodu: http://www.langustanapalmie.pl/plaster-miodu

niedziela, 30 listopada 2014

Dziś są Twoje urodziny... :)

Renata Barańśka - Czyż


Jak każda matka chciałabym, żeby urodziny mojego dziecka były wyjątkowe, wesołe, pełne śmiechu, zabawy i dobrych wspomnień. Gdyby przy okazji udało się nie napracować zbyt dużo i uniknąć wszechogarniającego bałaganu byłoby idealnie. Ale....



Dzieci mam dwoje i oboje są w wieku przedszkolnym. Przyjęcia urodzinowe wystartowały i pociechy są co chwila gdzieś zapraszane. Kilka razy byliśmy w tzw. kulkolandzie, czyli sali zabaw. Z moich obserwacji wygląda to mniej więcej tak, że dzieci kolejno były wrzucane przez rodziców do środka. Dzięki temu rodzice albo korzystali z ok. dwóch godzin swobody albo siedzieli przed salą (jeżeli było gdzie, a zazwyczaj jest takie miejsce) i spędzali czas w swoim gronie patrząc jak ich pociechom, z solenizantem na czele, podskakują głowy na drabinkach i zjeżdżalniach. Zupełnie niczym loża szyderców. 

Taka forma cieszy się coraz większym zainteresowaniem rodziców. Poniekąd słusznie. Dzieci zadowolone i wybawione, przygotowań mało, a nawet bardzo mało (bo nawet gotowe zaproszenia dostaniemy od organizatora). Całość ogranicza się praktycznie do rozdania zaproszeń i wyjęcia portfela na sam koniec. Można pomyśleć ideał. Wszystkie moje postulaty spełnione. Dziecię zadowolone, mieszkanie nienaruszone, a ja nie napracowałam się zbytnio.

Czego więc brak?

Przecież dziecko narodziło się w rodzinie, więc gdzie ta rodzina świętująca z dziecięciem 
jego dzień narodzin? Gdzie duma i radość rodziców, rodzeństwa, że Gosia czy Franio pojawili się 4,5,6 lat temu wśród nas? Czy wypchnięcie dziecka do sali zabaw nie jest sygnałem aby dało ono nam święty spokój? Czy dlatego chcieliśmy mieć dziecko/dzieci? Wiem, wiem jesteśmy zmęczeni, pracujemy..... ale urodziny są raz w roku (niektórzy powiedzą na szczęście). Zróbmy coś dla naszych pociech, zróbmy coś z nimi.

Od prawie dwóch tygodni (pomysł rodził się w mojej głowie już dawno) przygotowujemy 
urodziny naszego czterolatka. Sprawa niełatwa bo impreza z racji pory roku – późny listopad (ciemno, zimno i zazwyczaj mokro) – odbywa się w domu. Dodatkowo impreza podwójna bo dwóch solenizantów, dwa razy więcej gości i tych małych i dużych. W sumie ma być ponad 40 osób.
Szaleństwo!

Ale nie z punktu widzenia rodziny. Dzięki temu, że urodziny mają być pirackie (oparte na bajce Jake i piraci z Nibylandii) wszyscy jesteśmy zaangażowani w przygotowania. Robimy dekoracje, plakaty, wymyślamy zadania i konkursy, szykujemy kubeczki z obrazkami i napisami, słomki, specjalny obrus - mapę mórz i oceanów, skarb piracki, mapę jak trafić do skarbu i wiele, wiele innych. Jest przy tym mnóstwo śmiechu, radości, dyskusji, ale też bałaganu i sporów o różne wizje całości. 

Dla nas rodziców to czas spędzony z dziećmi i pokazaniem im w praktyce, że są dla nas ważne, że pomimo codziennego zaganiania i zmęczenia można wspólnie działać. Ile przy tym nauki planowania, negocjacji, twórczego działania.

Ja osobiście wierzę w to, że taka impreza będzie tysiąc razy lepsza niż kulkoland. Nawet jeśli będziemy potem sprzątać tydzień, a zaproszenia robiliśmy sami z językiem na brodzie.


sobota, 29 listopada 2014

Wietrzenie wartości


Anna Brzostek

Rano przeczytałam o tym, że MEN chce "przewietrzyć" listę lektur szkolnych. Dalej dowiedziałam się, że obecna lista jest archaiczna, nudna, powiela stereotypy i nie piętnuje przemocy wobec kobiet. Te archaiczne lektury to Plastusiowy pamiętnik (o dziwo bardzo przypadł do gustu moim dzieciom), Szatan z siódmej klasy czy Puc, Bursztyn i goście oraz uwaga W pustyni i w puszczy!


Fundacja Punkt Widzenia, która ma na celu promowanie idei równouprawnienia oraz walki ze stereotypami płciowymi (?) w procesie edukacji pisze na swojej stronie:

"Zaplanowane działania mają na celu uwrażliwić na kwestię równości płci podmioty związane z edukacją oraz wprowadzić do treści nauczania języka polskiego perspektywę gender. W ramach projektu przewidziano:
- przeprowadzenie badania jakościowego: analizy treści kanonu lektur,
- stworzenie listy lektur prezentujących wzorce kobiecości i męskości wolne od stereotypów płciowych,
- stworzenie scenariuszy lekcji opartych na lekturach obowiązkowych i z ww. listy, które uwzględnią perspektywę gender,
- przeprowadzenie kampanii społecznej pod hasłem: męskość i kobiecość w lekturach."

W konferencji organizowanej przez ww fundację wzięli udział przedstawiciele MEN, mówiąc o systemowych rozwiązaniach dotyczących równości w edukacji oraz prezentowano wzorcową równościową lekcję języka polskiego.

"W czasie pokazowej lekcji Krzysztof Piłat tłumaczył, jak powinny wyglądać dobre zajęcia z lekturą. Na warsztat wziął przygody Mikołajka. Rodzice głównego bohatera wciąż się kłócą. Ojciec - zarobiony, rozpamiętujący młodość - opowiada, co mógłby osiągnąć, gdyby nie ożenił się z matką, która ciągle tylko chce od niego pieniędzy. Ona - spędza czas w kuchni, nie pracuje.
Nie trzeba od razu dzieciom z podstawówki wprowadzać pojęcia równości. Ale można omówić konflikt wynikający z ról, jakie pełnią rodzice. Porozmawiać o tym, dlaczego się kłócą. Może dlatego, że mama nie ma własnych pieniędzy? A co by było, gdyby je miała, gdyby poszła do pracy? - tłumaczy Piłat. "


Całkiem nie rozumiem dlaczego z pełnionych ról ma w ogóle wynikać konflikt? Przecież te role w zdrowym małżeństwie pięknie się uzupełniają i wzbogacają. I czy posiadanie WŁASNYCH pieniędzy jest kluczową sprawą w małżeństwie? Zawsze wydawało mi się, że pieniądze w małżeństwie są WSPÓLNE niezależnie od tego kto je zarabia. A rodzina jest jednością, a nie przeciąganiem liny co jest czyje i kto ile ma.

Czy stereotypem jest matka dbająca o dom i dzieci i tato zarabiający na rodzinę?

Nawet jeśli to jest świadomy wybór tychże rodziców, to przecież należy taki stereotyp wykorzenić. Niech dzieci się uczą, że mama koniecznie ma się realizować zawodowo i robić karierę, nawet jeśli jest to kosztem czasu dla nich to przecież jest teraz tyle udogodnień, przedszkola otwarte do późnych godzin nocnych czy nawet całą dobę.

I zastanawiam się co chcą nam przekazać osoby odpowiedzialne za edukację publiczną naszych dzieci. Jak ma wyglądać wzór rodziny? Czy ma to być zmęczona robiąca karierę korpo-matka, która dzieci kładzie jedynie spać i ojciec, którego dzieci widzą weekendami, które spędzają w galerii handlowej? Czy to jest właśnie taki prawidłowy, idealny model rodziny?

Czemu mówimy tyle o równości czy równouprawnieniu?
To chyba oczywiste, że każdy człowiek powinien być szanowany i niepotrzebna jest do tego żadna ideologia. Każda z płci ma inne powołanie i inną rolę. Moim głównym powołaniem jest bycie żoną i mamą, mojego współmałżonka - mężem i tatą. Wszystko inne ma mieć na względzie powołanie główne. Nie oznacza to, że kobieta siedzi zahukana w domu, a mąż przychodzi i ma wszystko podane i nie robi w domu nic. Chyba żaden zdrowo myślący człowiek tak nie myśli.

Małżeństwo to wzajemna pomoc i wsparcie, a nie SAMOrealizacja.

Wg organizatorów konferencji okazuje się, że dzieci same wiedzą co chcą czytać jako lektury szkolne, tu padają takie tytuły jak Dziennik cwaniaczka czy Igrzyska śmierci. Nie czytałam tych książek, jakoś jednak nie mam przekonania, że promują ona wartości jakie przeciętny rodzic chciałby wpajać swoim dzieciom. Takie wartości, dzięki którym dziecko jak dorośnie założy zdrową, silna rodzinę, a nie wyrośnie na skrajnego egoistę dla którego najważniejszy jest on sam.

Niewątpliwie gdyby od dzieci zależało czym mają się zająć na lekcjach to zapewne większość z nich wybrałaby gry komputerowe lub internet.

Tylko czy o to chodzi? Czy to jednak nie dorośli (rodzice, wychowawcy) powinni decydować o tym jakiego człowieka chcemy wychować i jakie wartości mu przekazać? Taką wartością powinna być mocna rodzina, gdzie dzieci znajdują poczucie bezpieczeństwa. Taką wartością powinna być Prawda i Dobro (użycie wielkich liter całkowicie zamierzone). O tym w ogóle się nie mówi! O wychowywaniu dziewczynek do roli żony i mamy, a chłopców do roli męża i taty, już w ogóle nie usłyszycie za kilka lat.

I być może listę lektur można wzbogacić o nowe wartościowe tytuły. Czemu nie? Takie, które szerzą dobre wzorce, a nie takie, które są łatwe, lekkie i ogłupiające. Jak zawsze jednak w ostatnich czasach wszędzie musi się wcisnąć Pełnomocnik Rządu ds. Równego Traktowania oraz propagatorzy ideologii gender. Zastanawia mnie tylko jedno, czy ludzie w ministerstwie naprawdę utracili zdolność rozumowania? Wszyscy idą ślepo za grupą genderowców w imię postępu i nowoczesności?

Rodzice mogą i powinni protestować, bo mamy konstytucyjne prawo do zapewnienia dzieciom wychowania i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami. 

Degeneracja rodziny trwa, jeśli teraz się nie obudzimy za kilka lat nie będzie już czego ratować.




piątek, 28 listopada 2014

Powstanie Listopadowe – albo triumf albo….No właśnie?


Marcin Bąk


Przywykliśmy patrzeć na zryw Polaków z listopada 1830 roku przez filtry złożone z „Warszawianki”, „Nocy Listopadowej” Wyspiańskiego, utworów Słowackiego i Mickiewicza – jednym słowem bogatej spuścizny polskiego romantyzmu, który zresztą miał niemały wpływ na same Powstanie. Warto jednak od czasu do czasu zastanowić się na chłodno – jakie były przyczyny, a przede wszystkim jakie długofalowe skutki tego zrywu. 

Powstanie – czy Rewolucja? 

Mówi się potocznie, że Powstanie było jednym z wielu powstań narodowych wymierzonych w zaborców, a jego celem odzyskanie niepodległości utraconej ostatecznie przez Polaków w wyniku III rozbioru Rzeczypospolitej. Czy słusznie?




W niedługi czas po Rozbiorach przez całą Europę przewaliła się fala rewolucyjna, będąca efektem Rewolucji Francuskiej, a także następujące po niej wojny napoleońskie. Podczas owych wojen powstał dziwny twór, noszący nazwę Księstwa Warszawskiego, będący namiastką dawnej Polski. Kongres Wiedeński w 1815 roku usankcjonował nowy podział kontynentu, powstało także nowe państwo – Królestwo Polskie, z carem Rosji, jako polskim królem. Królestwo miało swoją konstytucję, swoją armię – nawiasem mówiąc najlepiej wyszkoloną armię Europy, polskie urzędy, szkolnictwo, skarb, pieniądze. Było więc państwo polskie – fakt, że okrojone, bez ziem zabranych na wschodzie, rządzone przez władcę, który nie dla wszystkich był legalnym królem – ale było!

W tym samym czasie, gdy rząd Królestwa usiłował w trudzie podnosić kraj ze zniszczeń po wojnach napoleońskich Europę przenikały nici spisków rewolucyjnych. Przeróżne organizacje, najczęściej powiązane z wolnomularstwem, starały się na całym kontynencie wywrócić zaistniały porządek rzeczy: obalać władzę królów, podważać autorytet Kościoła, wprowadzać nowy, rewolucyjny porządek. Również w Polsce organizacje te miały swoich przedstawicieli – w szkole uczymy się o majorze Walerianie Łukasińskim, założycielu Wolnomularstwa Narodowego. Czym miało się owo wolnomularstwo zajmować? Najczęściej uczy się nas, że „walką o odzyskanie niepodległości”. Przecież Polska, jak powiedzieliśmy wcześniej – istniała. Wolnomularstwo Narodowe, podobnie jak inne organizacje tego rodzaju, miały przede wszystkim wywracać obecny porządek rzeczy, czyli – wywoływać Rewolucję.

Wybuch Powstania

Samo Powstanie wybuchło w momencie zgoła nieoczekiwanym. Nie stało się przecież nic, co usprawiedliwiałoby spontaniczny ruch zbrojny przeciwko królowi Polski. Trzeba jednak pamiętać, że Zachodnia Europa wrzała w 1830 roku od rewolucyjnych uderzeń. W lipcu wybuchła w Paryżu rewolucja skierowana przeciwko władzy Burbonów, na jej czele stali weterani jeszcze z czasów Wielkiej Rewolucji, między innymi stary już La Fayette. W Belgii wybuchła rewolucja w sierpniu. Niepokoje i próby destabilizacji występowały w krajach niemieckich i włoskich.

Wszędzie dawało się zauważyć, że ostrze rewolucji skierowane jest zgodnie ze starą masońska zasadą z jednej strony przeciwko władzy świeckiej – z drugiej przeciwko władzy duchowej Kościoła, owego „przesądu”, który należało zwyciężyć. Car Rosji był jednym z gwarantów zachowania ładu europejskiego. Na wieść o rewolucyjnym wrzeniu zaczął czynić przygotowania do zbrojnej interwencji, która miała w założeniu wspomóc chwiejące się zachodnie monarchie i ukrócić rewolucję. Częścią sił zbrojnych Imperium Rosyjskiego była armia Królestwa Polskiego, dowodzona przez carskiego brata, wielkiego Księcia Konstantego. Na jesieni 1830 roku dały się zauważyć przygotowania czynione z myślą o częściowej przynajmniej mobilizacji sił i wymarszu wojska Królestwa w stronę zachodu. Rewolucjoniści europejscy mieli więc doskonały powód, by wywołać ruch rewolucyjny na terenie Imperium, wznieść bunt przeciwko carowi, a w rezultacie odciągnąć uwagę i związać siły zbrojne Imperium w Polsce. Armia carska walcząc z Polską nie mogła w tym samym czasie być wykorzystywana, jako siła interwencyjna w zachodniej Europie.




Istnieje jeszcze jeden czynnik, który zaważył na wybuchu Powstania, który umyka w ogólnej ocenie sytuacji, choć jest dostrzegany przez co bardziej wnikliwych historyków. Głównym ogniwem spisku rewolucyjnego było środowisko podchorążych w warszawskiej Szkole Podchorążych, kierowane przez porucznika Piotra Wysockiego.

Nauka w szkole teoretycznie przewidziana była na dwa lata, wielu jednak podchorążych spędzało tam znacznie więcej czasu, powtarzając wciąż od nowa cały program nauczania. Powodem była mała ilość etatów oficerskich w pułkach armii Królestwa. Nawet po promocji na podporucznika szanse na awans były minimalne – oficerowie dowodzili plutonem przez dziesięć lat, wciąż nosząc te same epolety na ramionach. Wyższa kadra dowódcza pochodziła z armii Księstwa Warszawskiego, byli to ludzie, którzy w czasach wojen napoleońskich przeskakiwali w ciągu paru lat o kilka stopni w awansach, robili błyskawiczne kariery. Teraz jednak byli syci wojaczki, zadowoleni ze swego statusu – pełnili ważne funkcje dowódcze, otrzymywali pensje, chodzili w glorii bohaterów. Pamiętali również tragiczną wyprawę Napoleona na Moskwę i to, że nawet „Bóg Wojny” nie zdołał pokonać Imperium carów. Młodzi oficerowie i kandydaci na oficerów byli faktycznie zablokowani w swym dążeniu do kariery – jedynym sposobem na powtórzenie „przyspieszenia napoleońskiego” było wywołanie rewolucji i wojny.

Ciekawym, choć jeszcze słabo zbadanym obszarem są wpływy innych państw, głównie Prus i Wielkiej Brytanii na wywoływanie nastrojów rewolucyjnych w królestwie tak by realizować własne interesy geopolityczne rękoma i krwią Polaków. 

Ocena Powstania

Chociaż samo powstanie 1830 roku weszło do kanonu bohaterskich zrywów narodowych i w szkole na ogół nie zastanawiamy się nawet nad jego celowością – to warto jednak popatrzeć na bilans i zadać sobie pytanie – czy opłacało się walczyć, jako reprezentanci cudzych interesów (wolnomularskich, pruskich, angielskich i nie wiadomo jeszcze jakich)? W wyniku przegranego Powstania Królestwo utraciło znaczną część autonomii, świetną armię, miało mnóstwo zabitych i rannych, jeszcze więcej ludzi udało się na emigrację. Pełnej suwerenności nie wywalczyło, a stan końcowy był gorszy od początkowego. 

Może warto by nasi przywódcy pamiętali o tej historycznej lekcji i kierowali się w swej polityce kalkulacją interesu narodowego, a nie romantycznymi porywami serca.


Fot. Marcin Zaleski, Wzięcie Arsenału
Fot. Horace Verneta, Polski Prometeusz

Darczyńca - to fajnie brzmi :)


Sylwia Jabs

Ponad 1 000 fanów na fb, 187 publikacji na blogu, 17 audycji radiowych, 8 Foto-Happeningów Patriotycznych - to bilans po 1,5 roku naszej współpracy przy tworzeniu bloga kierunekrodzina.com. 




Czas na rozszerzenie naszej działalności :)

Chcemy docierać do większej liczby odbiorców. Planujemy zaprosić do współpracy ludzi, którzy nie zgadzają się na coraz częściej prezentowany w mediach wypaczony obraz rodziny, w którym matka to inkubator, ojca nie ma, a rodzina to patologia i źródło szerzenia nietolerancji.

Żeby powstał nowoczesny i atrakcyjny portal potrzebne są pieniądze. Dlatego zdecydowałyśmy się na finansowanie społecznościowe, dzięki któremu każdy z Państwa może przyczynić się do urealnienia naszego pomysłu.

27 listopada o godz. 12.00 na odpalprojekt.pl ruszyła zbiórka pieniędzy na portal wRodzinie.pl. Do 20 grudnia musimy uzbierać 2500 zł. Każda suma wspierająca projekt jest nagradzana. Można otrzymać ręcznie wykonaną kartkę bożonarodzeniową, pluszową sowę, magnesy patriotyczne, lekcje szermierki czy sesję fotograficzną - wachlarz nagród jest szeroki, a cel wart wsparcia.


Poprzez portal chcemy pokazywać wartość wiary, patriotyzmu i rodziny.

PROSIMY   -  WESPRZYJ   NAS

Wystarczy wejść TUTAJ, zarejestrować się i wybrać kwotę wsparcia wraz z nagrodą.

Pierwsi wspierający pojawili się już pierwszego dnia zbiórki, są nimi:

Karolinka (lat 5) oraz nesca

Drugiego dnia dołączyła do nich:

Klinika Małżeńska


DZIĘKUJEMY :)



niedziela, 23 listopada 2014

Nazywanie rzeczy po imieniu...

Honorata Baran

Moja starsza córka ma 5 lat. Coraz częściej zdarzają się trudne pytania. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie śmiesznie :) Na szczęście umiemy rozmawiać. Nie boję się trudnych tematów. A co najważniejsze pamiętam o jednym - nie wybiegam do przodu, nie wyprzedzam pytań dziecka... ona sama wie, jaka wiedza jest jej potrzebna... kiedy odpowiem na pytanie, czekam na następne... zdarza się, że temat wyczerpujemy po jednym pytaniu, a zdarza się, że pojawiają się kolejne, kolejne i kolejne... przekrój tematów mamy ogromny... od bohaterów bajek począwszy, na tematach intymnych kończąc... 

I tu pojawia się kolejna kwestia... zdarza się, że moja córka przynosi z przedszkola różne rewelacje... ostatnio przy czesaniu włosów moja córa powiedziała: "Mamo, a wiesz, że koleżanka X. powiedziała siura?"... i szczotka o mało nie wyleciała mi z rąk... rozumiem, że odpowiadamy dzieciom na różne pytania, ale słownictwo powinniśmy dostosować do wieku dziecka... wiadomo, że nie będziemy owijać w bawełnę, mówić dziwnym językiem, ale pamiętajmy, że to jak traktujemy i nazywamy strefę intymną, ma duży wpływ na to, jak dzieci będą ją traktować w przyszłości... nie chciałam pisać o nazewnictwie zanim nie podpytałam cioć co one o tym sądzą... 

I można używać albo nazewnictwa stricte medycznego albo takiego jak sikawka, siusiak... nad określeniami wulgarnymi nie będę się rozwodzić, ale są takie nazwy, które są zdrobnieniami wyrazów wulgarnych, a mimo to, są często używane przez rodziców... takim określeniem jest np. cipka... dla mnie od zawsze kojarzy się negatywnie... wspomniana wcześniej sikawka jest wyrazem neutralnym, nie wzbudzającym żadnych emocji, natomiast cipka już nie... 
Wiadomo, że każdy rodzic używa takiego słownictwa, jakie mu pasuje, jakiego być może używało się u niego w domu... ale zanim zaczniemy nazywać rzeczy po imieniu, może warto się zastanowić, które określenie wybrać... 


piątek, 21 listopada 2014

Tworzymy wRodzinie.pl


Już za parę dni ruszamy z nowym projektem!




Pięć żon i mam w różnym wieku pracuje nad stworzeniem portalu wRodzinie.pl by: 
- propagować i promować Rodzinę opartą na Bogu, znającą historię swojej Ojczyzny i szanującą człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci,

- odkłamać rzeczywistość, bo Rodzina to nie patologia, to nie ból i cierpienie, ale bezpieczeństwo, wzajemny szacunek i bezgraniczna miłość.

W naszych dotychczasowych publikacjach kładziemy akcent na historię, patriotyzm oraz miejsce wiary w codzienności. W sieci możesz znaleźć nasze memy, poczytać teksty, wysłuchać archiwalnych audycji, obejrzeć Foto-Happeningi Patriotyczne.

To dopiero początek. Wkrótce więcej informacji :)



poniedziałek, 10 listopada 2014

11 Listopada – odzyskanie niepodległości (Czy na pewno?)


Marcin Bąk


W szkołach uczą nas wszystkich, że Polska po 126 latach odzyskała niepodległość dokładnie w dniu 11 listopada 1918 roku. Jest to jednak spore uproszczenie i spróbujemy się mu nieco bliżej przyjrzeć.

Po pierwsze, warto się zastanowić, kto tą niepodległość w końcu XVIII wieku utracił, a kto w roku 1918 odzyskał. Państwo, które zostało w 1795 roku ostatecznie unicestwione przez trzy imperia to nie była jak się potocznie przyjmuje – Polska. Tak w uproszczeniu nas się uczy, ale naprawdę Rzeczypospolita Obojga Narodów była federacją dwóch państw – wielkiego Księstwa Litewskiego i Królestwa Polskiego oraz ojczyzną wielu, a nie dwóch, jak w nazwie, narodów. W rzeczywistości rozbiory były tylko przypieczętowaniem długiego procesu agonii tego szlacheckiego, wolnościowego eksperymentu politycznego. Sam proces rozpoczął się jeszcze w XVII wieku, w który Rzeczypospolita wchodzi jako mocarstwo, a kończy jako państwo o ograniczonej suwerenności, mocno okrojone, obszar rozgrywek obcych dworów.


Za umowną datę końca podmiotowości politycznej Rzeczypospolitej można przyjąć śmierć króla Jana III Sobieskiego i sterowaną już całkowicie przez obce dwory elekcję księcia saskiego Augusta II zwanego Mocnym. Przez następne sto lat Rzeczpospolita jest kolosem na glinianych nogach – wielka obszarem, wielka liczbą ludności, lecz całkowicie bezsilna politycznie i bezbronna pod względem militarnym. Gdy tylko wielka gra pomiędzy mocarstwami doszła do odpowiedniego punktu – bezsilne państwo zostało praktycznie bez walki rozebrane.



Państwo, które wyłoniło się w roku 1918 z niebytu, znane w historii jako II Rzeczypospolita nie było prostą reanimacją tej dawnej, szlacheckiej. Nie pokrywało się z nią obszarowo – odpadły od niej wielkie ziemie na wschodzie, ale weszły w jej skład niewielkie choć cenne fragmenty pruskiego Górnego Śląska. Inny był ustrój społeczny inna struktura. Ważniejsze jednak to, co zaszło podczas XIX wieku w całej Europie – narodził się nacjonalizm, wyrażający przekonanie, że jeden naród powinien mieć reprezentację polityczna w postaci swojego, narodowego państwa. W związku z tym, narody, które niegdyś żyły mniej lub bardziej zgodnie na terytorium Rzeczypospolitej weszły w wiek XX z marzeniem o własnym państwie – Ukraińcy, Litwini, Białorusini a nawet Żydzi, wśród których rozwija się syjonizm. Odtworzenie I Rzeczypospolitej było więc absolutnie niemożliwe. Państwo, które powstało w 1918 roku, II Rzeczypospolita, była już czymś innym, była Polską, państwem narodowym, choć mającym na swym terenie duże mniejszości etniczne i borykające się z wieloma problemami.

Druga sprawa, to sama data 11 listopada 1918 roku. Ma ona charakter wyłącznie umowny, związana jest raczej z oficjalnym końcem I wojny światowej na froncie zachodnim. Sama Polska nie „wyskoczyła” tego dnia z niebytu. Proces jej powstawania trwał długo, w pewnym sensie rozpoczął się na wiele lat przed wybuchem I wojny. Upadek Powstania Styczniowego był straszliwą traumą dla mieszkańców ziem polskich. Zmusił on do przemyślenia na nowo tego, jak miała by wyglądać Polska i jakimi drogami można do niej dojść. Oprócz dawnej, dobrze już zakorzenionej na scenie polskiej tradycji romantycznej doszła opcja narodowa – reprezentowana przez Romana Dmowskiego i jego współpracowników. Próbowano realizować tzw. „sprawę polską” w różnych wariantach – szykując kolejne romantyczne powstanie, szukać sojuszników w Japonii (PPS Frakcja Rewolucyjna), czekać na sprzyjającą okazję i pracować nad budową świadomości narodowej (endecja), pogodzić się z rozbiorami i wypracować na drodze lojalności odrobinę autonomii (lojaliści).

Trzeba sobie jednak otwarcie powiedzieć, że żadne działania samych Polaków nie doprowadziłyby do powstania Polski, gdyby nie doszło do wojny pomiędzy zaborcami – wojna ta zachwiała tradycyjny sojusz pomiędzy Berlinem a Petersburgiem (Moskwą). Mordercza walka pomiędzy Rosją a Niemcami spowodowała, że sprawa polska najpierw zaczęła się liczyć na arenie międzynarodowej, a następnie dzięki działaniom politycznym przywódców narodu – Dmowskiego, Paderewskiego, Piłsudskiego – doprowadziła do powstania Polski.

Tu warto się na chwilę zastanowić nad dzisiejszymi czasami. Zarówno w Rosji jak i w Niemczech panuje w pewnych kręgach dość silne przekonanie, że najlepsze czasy dla obu państw były wtedy, gdy nie walczyły one ze sobą lecz rozgrywały koncert gabinetowy rządząc de facto światem. Zarówno I jak i II wojna traktowana jest z tej perspektywy jako nieszczęście. W rezultacie tego nieszczęścia powstało państwo polskie, zwane przez propagandę niemiecką państwem sezonowym, przez sowietów „bękartem Traktatu Wersalskiego”.

Z tym większym niepokojem należy patrzeć na wszelkie działania dyplomatyczne prowadzone pomiędzy Berlinem i Moskwą, zmierzające do ocieplenia wzajemnych stosunków…

Nigdy na tym dobrze nie wychodziliśmy…

piątek, 7 listopada 2014

"Miałabyś święty spokój"

Anna Brzostek

Kiedy zbliżał się nieubłaganie czas pójścia naszych dzieci do przedszkola, w mojej głowie zaczęły mnożyć się wątpliwości. Co takiego zyskają dzieci w tym osławionym przedszkolu, czego nie będą w stanie zdobyć będąc ze mną w domu? Tym bardziej, że miałam w planach zostanie z najmłodszą latoroślą w domu.

Po zrobieniu wewnętrznej analizy, nijak nie chciało mi wyjść, że przedszkole jest korzystniejsze. Co więcej codzienna logistyka spoczęłaby na mnie i w sumie pół dnia spędziłabym wożąc i odbierając dzieci. Do tego dochodził coraz głośniejszy głos w sercu mówiący mi, że chcę iść drogą edukacji domowej, czemu mąż ochoczo przyklasnął.

Kiedyś przedszkole było taką przechowalnią, ktoś nie miał wyjścia, bo warunki go zmuszały do powrotu do pracy, wówczas zapisywał dziecko do przedszkola. Teraz, nie wiem zupełnie czemu, uważa się, że jest to jakiś cudowny wynalazek, coś bez czego dziecko pozostanie dzikie, niewykształcone, zacofane i w ogóle. Wręcz ludzie się dziwią, jak to, dzieci nie chodzą do przedszkola? Tak jakby to było jakieś ogromne błogosławieństwo, coś bez czego dziecko jest bardzo pokrzywdzone.

Padają dwa koronne argumenty - a co z socjalizacją? (fakt, codziennie rano zamykam dzieci w klatce i poza mną nikogo cały dzień nie widzą;-) oraz "puścisz dzieci do przedszkola, będziesz miała święty spokój". Przy tym drugim to już w ogóle ręce mi opadają.
Od czego ja niby mam mieć śwęty spokój? Od własnych dzieci, które kocham?
A czy ja jestem jakimś więźniem, co nie może nawet na herbatę z koleżanką bez dzieci pójść? Poza tym ja naprawdę lubię spędzać z nimi czas, bawić się z nimi, obserwować jak uczą się nowych rzeczy, chodzić do muzeów, teatru, do znajomych mających dzieci w ED (lub nie), jeździć na wycieczki, rozmawiać z nimi, pokonywać trudności. Mogę dostosowywać czas nauki do chęci dzieci. Akurat nasze dzieci są rannymi ptaszkami i często mają ogromny zapał tuż po wstaniu, czyli ok 5.30 rano, czasem o 7 mej czy 8ej. A ja z radością im wtedy towarzyszę. Inne dzieci wolą pospać i uczą się w ciągu dnia lub wieczorem.

Owszem, czasem, a pewnie i często rodzic nie ma wyboru. My jednak stwierdziliśmy, że nawet kosztem skromniejszego życia, warto by dzieci uczyły się w domu.

I choć miałam wiele obaw przed tą decyzją (czy sobie poradzę, czy będę umiała zdyscyplinować dzieci, czy ich nie uwstecznię itp.), to z chwilą jej podjęcia dostałam potężnego kopa motywacyjnego. Każdy dzień jest inny, codziennie robimy coś innego, żaden plan nas nie wiąże, często dzieci wpadają na jakiś pomysł rano i dalej idziemy tym tropem. Czy to byłoby możliwe gdyby dzieci przez większą część dnia były w przedszkolu? Kto miałby wpływ na ich wychowanie? Nawet ilość kontaktów towarzyskich byłaby znacznie mniejsza, że tak o osławionej socjalizacji wspomnę.

Nasze doświadczenia w ED są na razie skromne, zerówkowe. Dalej mam obawy, bo przecież za rok przyjdzie zmierzyć się z pierwszą klasą i egzaminem. Jako rodzic pewnie będę przeżywać bardziej niż dziecko. Nie zmieniłabym jednak tej decyzji. Widzę wiele pozytywnych owoców.
I choć bywa trudno, bo czasem ktoś nie chce, ktoś się obrazi, to jedno mogę powiedzieć - była to jedna z lepszych decyzji jakie w naszym małżeństwie podjęliśmy.

wtorek, 28 października 2014

Nie czekaj do sylwestra, idź na bal w listopadzie!

Sylwia Jabs

Pomysłów na rodzinne uczczenie Święta Niepodległości w Warszawie jest wiele. 11 listopada jedni wybiorą się na uroczystą zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, inni odwiedzą Muzeum Wojska Polskiego, jeszcze inni zdecydują się na udział w Marszu Niepodległości (choć niekoniecznie z dziećmi).

Jednak świętowanie można zacząć już wieczorem 10 listopada podczas balu Nocy Wolności.


To niepowtarzalna okazja by poczuć ducha patriotyzmu, który towarzyszył naszym przodkom, celebrującym wielkie zwycięstwa. W sali warszawskiego Hotelu Intercontinental przy elegancko zastawionych stołach spotkają się środowisko patriotyczne, niepodległościowe i konserwatywne. Swoimi doświadczeniami będą mogli wymienić się profesorowie, prawnicy, przedsiębiorcy, publicyści i artyści. To noc, podczas której będzie można porozmawiać z prof. Janem Żarynem, poznać bliżej reżysera Jerzego Zalewskiego, wymienić się pomysłami z redaktorem Krzysztofem Skowrońskim czy zatańczyć z Przemysławem Babiarzem.

Na tegoroczny bal będzie można udać się także do Krakowa. 10 listopada w Hotelu Galaxy gośćmi honorowymi będą ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, przedsiębiorca Andrzej Sobczyk oraz redaktor Witold Gadowski.


Uczestnicy, którzy nie zdecydują się na wykupienie miejsc siedzących przy stołach będą mieli do dyspozycji szwedzki stół, stoliczki koktajlowe oraz kanapy w holu. Bal nie byłby balem gdyby goście spędzali czas jedynie na rozmowach i jedzeniu (skądinąd organizatorzy kuszą wykwintnym menu). W poprzednich latach, a jest to już czwarta edycja warszawskiej imprezy patriotycznej, nad dobrą zabawą i humorem uczestników czuwali najlepsi wodzirejowie. Nie inaczej będzie i tym razem.

Zatem najwyższy czas zacząć przygotowania:
- odwiedzić stronę www.nocwolnosci.pl  (do 31 października rezerwacja miejsc stojących w okazyjnej cenie)
- w uwagach do rezerwacji wpisać hasło: Kierunek Rodzina (a następnie odliczyć od właściwej kwoty 5% rabat)
- zapewnić dzieciom opiekę
- przygotować strój balowy i wygodne buty :)

Dobra zabawa gwarantowana!


Fot. z archiwum organizatora

wtorek, 21 października 2014

Uczyniwszy na wieki wybór


Anna Brzostek

Jedność małżeńska oznacza, że dwoje ludzi z chwilą zawarcia sakramentu staje się jednym zachowując jednocześnie swoją odrębność.
Dotąd Ja i Ty tworzymy wspólne My. Nie ma „moje” „twoje” jest „nasze” a dobro małżeństwa i rodziny przedkładamy nad dobro własne.


Tworzenie wspólnoty bywa trudne bo trzeba się obedrzeć z egoizmu i pragnień własnych a to zawsze jest bolesne. Zawsze zanim pomyślę „ja chcę” muszę się zastanowić czy moje chcenie jest dobre dla naszego małżeństwa a potem rodziny. Jeśli nie jest, jeśli ma na celu tylko moje egoistyczne pragnienia to w imię miłości i wierności czasem trzeba z tego zrezygnować.

Tyle się teraz mówi o samorealizacji. Moim zdaniem jest tu duża pułapka. Owszem mogę się realizować, zdobywać kolejne umiejętności, tylko zawsze muszę spojrzeć na to z boku i się zastanowić po pierwsze czy to jest dobre dla mojej rodziny, czy rodzina na tym nie traci, co o tym myśli mój współmałżonek. Człowiek w miarę rozwoju duchowego zatraca samego siebie i zmniejszają się jego potrzeby. Coraz mniej do szczęścia jest mu potrzebne.

Małżonkowie winni mocno i jasno ustalić sobie hierarchię wartości. Na pierwszym miejscu Pan Bóg, potem mąż, potem dzieci, dopiero potem rodzice, rodzina, znajomi. Nie bez przyczyny czytamy w Piśmie Świętym „opuści człowiek ojca i matkę...”. Odcinanie pępowiny jeśli nie jest procesem dojrzałym bywa bardzo bolesne a człowiek może się szarpać między oczekiwaniami rodziców a powinnością stanu, która zawsze powinna być stawiana na pierwszym miejscu.

Jedność małżeńska jest oparta na trzech filarach, a na to wszystko nakładany jest dialog małżeński oraz modlitwa małżeńska i rodzinna.

Te trzy filary to wspólnota łoża, wspólnota stołu i wspólnota ołtarza.
Czy mówiąc praktycznie - śpimy razem, jemy razem i razem chodzimy na Eucharystię i czuwamy by być w łasce uświęcającej. To wszystko ma budować naszą jedność. Naprawdę warto walczyć o te trzy filary. I nie odpuszczać nawet jeśli napotykamy na trudności. Czasem słyszę o małżonkach, co to śpią osobno (żona z dzieckiem, mąż sam – najczęściej jest to taka konfiguracja), na posiłkach się nie spotykają nawet raz dziennie, a na Mszę, jeśli chodzą to też osobno, albo co gorsza wcale.

Smutny jest czas, kiedy z jakichś względów zajmujemy się tylko życiową logistyką. Kupić, przywieźć, zawieźć, uprać, podać posiłki, iść spać. Bardzo łatwo można się wtedy zgubić, być jedynie OBOK męża, żony. Nie być razem. A potem to już nikomu specjalnie nie zależy by odbudować zgliszcza. Znam co najmniej kilka małżeństw, które po prostu rozeszły się po kościach. Bez szczególnie wyraźnych powodów. Po prostu, weszła rutyna, codziennie obowiązki, każdy dzień taki sam, brak troski o związek.

Celebracja małżeństwa może przybierać różne barwy. My na przykład lubimy wspólne wieczory jak dzieci pójdą spać, możemy wtedy porozmawiać, zjeść kolację, obejrzeć dobry film, pobyć razem. Co miesiąc robimy dialog małżeński, o którym więcej pisałam w innym artykule. Od naszego ślubu na palcach jednej ręki mogę policzyć wieczory kiedy się razem nie modliliśmy. To jest nasza kotwica.

Na naszych zaproszeniach ślubnych mieliśmy cytat „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Przypominam sobie o nim często, kiedy przychodzą trudniejsze chwile, kiedy za bardzo zaczynam myśleć o sobie a za mało o nas.






piątek, 19 września 2014

"Dobra inwestycja" - warsztaty dla małżeństw

Sylwia Jabs


Tak jak kierowca dba o swój samochód, tak małżonkowie powinni dbać o swoją relację. Jak? A chociażby pamiętając o swoich rocznicach, wychodząc na randki czy znajdując chwilę na rozmowę.

Można również wybrać się na warsztaty dla małżeństw, które odbędą się w następny weekend (27-28 września) w Łomiankach przy ul. Baczyńskiego 9. "Dobrą inwestycję" poprowadzą Joanna i Grzegorz Wysłoccy (małżeństwo z rocznym stażem), Agnieszka Regulska (13 lat w małżeństwie, dwoje dzieci) oraz Adam Ekielski (32 lata w małżeństwie, siedmioro dzieci). Zajęcia mają na celu pomoc w odbudowaniu i umocnieniu relacji małżonków.



By efekt pracy był widoczny, wymaga ona czasu, stąd warsztaty trwają w sobotę od 10.00 do 21.00, a w niedzielę od 10.00 do 17.00. Organizatorzy zapewniają obiady, kolację przy świecach, kawę, herbatę i materiały edukacyjne. Dla przyjezdnych istnieje możliwość noclegu oraz opieki dla dzieci.


Szczegółowe informacje oraz zapisy:
Adam Ekielski 531 320 100
wandaekielska@gmail.com

niedziela, 14 września 2014

Jak to jest...

Honorata Baran


No właśnie... jak to jest z nami, z nami Polakami... z naszym patriotyzmem, chęcią obrony kraju, rodziny?

Dlaczego ten temat... dziś obejrzałam "Czas honoru"... zryczałam się jak bóbr... wielu powie I CO Z TEGO? No właśnie... i co z tego? Mamy swoje życie, swoje sprawy... jesteśmy zagonieni... często zapominamy, że coś obiecaliśmy drugiemu człowiekowi, a co dopiero mówić o Ojczyźnie... przecież to takie puste słowo... co ono oznacza? zrywy narodowo-wyzwoleńcze? Po co? Przecież to nas nie dotyczy... możemy służyć ojczyźnie w inny sposób... 
Jakiś czas temu pojawiły się w sieci komentarze, że po co dzieci uczyć historii... po co wtłaczać im do głów agresję... przecież wszystkie sprawy można rozwiązać pokojowo... ano można... ale tylko z  tymi, którzy takowych rozwiązań oczekują... 
A jeśli do naszego kraju wtargną siły zbrojne obcego państwa, to co? Będziemy siedzieć i patrzeć i rozmawiać z nimi pokojowo? My ze stoickim spokojem, będziemy przemawiać do kogoś, kto stoi przed nami z karabinem, pistoletem... 
I proszę nie myśleć, że ja rysuję czarny scenariusz. Co to, to nie... Tylko dla mnie te wszystkie dywagacje na temat pokojowych rozwiązań, bez dopełnienia, że w razie czego to jednak trzeba walczyć, są bez sensu... Kiedyś Ojczyzna była ważna... w domach rodzinnych jedną z podstawowych wartości, była miłość do Polski... dzięki temu tylu wspaniałych ludzi podjęło ryzyko i walczyli nie tylko o Warszawę, ale przede wszystkim o wolną Polskę... a my co? A my patrzymy, jak nasze pokolenie zaprzepaszcza wszystko, co zbudowali nasi przodkowie... gro dorosłych nie mówi dzieciom nic o historii naszego kraju... o tym, że możemy być dumni, że w sytuacji zagrożenia, nasi dziadkowie, babcie, nie chowały głowy w piasek, tylko szli walczyć... nie tylko dla siebie... ale dla nas... dla dzieci, wnuków, prawnuków... o wolną Polskę... 
Warto uczyć dzieci czym jest Polska, czym jest patriotyzm, miłość do Ojczyzny, poświęcenie. Oby to nigdy nam nie było potrzebne... Ale gdyby jednak, to żeby się nie okazało, że nasze pokolenie już jest za stare do walki, a młode... a młode pokolenie ucieknie z tego kraju, bo to nie ich sprawa... niech starzy walczą... obudźmy się, zanim nie będzie za późno...



poniedziałek, 8 września 2014

Dzień dobry!

Marta Dzbeńska-Karpińska


Kiedy byłam dzieckiem nie do pomyślenia było nie pozdrowić nauczycielki, sąsiadki, czy innej znajomej dorosłej osoby tradycyjnym Dzień dobry! Zwrot ten pobrzmiewał na podwórku, w szkole, przed kościołem i na ulicy. 20 lat temu, kiedy moje najstarsze dziecko rozpoczęło przedszkolną edukację Dzień dobry! trzymało się jeszcze jako tako. A potem zaczęło się jego dość szybkie konanie i gdy córka trafiła do liceum, miało się całkiem źle. 10 lat temu średnie dziecko zaczęło uczęszczać do przedszkola - dodam, że doskonałej placówki prowadzonej przez siostry zakonne – a ja wraz z moim Dzień dobry! znalazłam się w zdecydowanej mniejszości. Mało kto witał się wchodząc do szatni. Potem niektórzy rodzice przyjęli strategię pozdrawiania tylko rodziców dzieci z tej samej grupy. Niewielu, opatrzywszy się trochę, zaczęło szerzej stosować to pozdrowienie: w i przed przedszkolem, a nawet w kościele! Ale byli i tacy, którzy przez całe lata konsekwentnie udawali, że nie rozpoznają codziennie widzianych twarzy…

Państwowa podstawówka mojego średniego przyniosła nowe doświadczenia. Tutaj Dzień dobry! albo Cześć! między rodzicami dzieci z naszej klasy było na porządku dziennym. Za to dzieci przestały rozpoznawać znajomych dorosłych – zarówno rodziców innych uczniów, jak i nauczycieli. Nawet dzieciaki, z którymi znaliśmy się od przedszkola przeszły tajemniczą metamorfozę i omawiane pozdrowienie zniknęło z ich słownika. Jak już któreś mnie powitało w ten sposób, to długo i mile wspominałam tę wyjątkową przygodę.

Na naszym podwórku dorośli się pozdrawiają. Co do dzieci, to niektóre mówią Dzień dobry!, a inne udają, że nie poznają więc się nie witają. I to mimo starania rodziców, którzy zwracają im na to uwagę. Sama mam problem: dwoje starszych dzieci używa zwrotów grzecznościowych, w tym tego powitania, a najmłodszy 7-latek nie używa. Mimo „kazań”, dobrego przykładu w domu i niewątpliwej inteligencji własnej… Zachodzimy w głowę, jak to się stało. Bo mamy z mężem swoje podejrzenia dlaczego Dzień dobry! ma się dziś tak źle: społeczeństwo jest rozczłonkowane, ludzie migrują, są zapracowani i zagonieni, nieufni względem siebie, bo więzi społeczne zostały naderwane przez lata komunizmu i skutecznie zrujnowane przez podziały III Rzeczypospolitej.

Teraz obaj synowie poszli do nowej szkoły. Katolickiej. Witamy się Szczęść Boże! Żegnamy się Do widzenia. Jest nas dość mało. Trudno się po jakimś czasie nie zacząć rozpoznawać. A dzieci… Dzieci potrafią pozdrowić nawet nieznajomego dorosłego! Nie wiem, jak to się dzieje. Może, tak jak było dawniej, szkoła tego wymaga i …potrafi wyegzekwować? Może tutaj też zdarzają się jakieś „kazania”? Od dawna znamy prawdę o tym, że „dobry przykład ponad wykład” – teraz będziemy mieli zmasowany dobry przykład, więc mamy nadzieję, że najmłodszy chwyci temat i wreszcie zacznie się witać.

wtorek, 2 września 2014

Żal mi

Maria Sowińska

Towarzystwo z MEN wespół zespół z panem Tuskiem, lekką ręką odrzuciwszy milion podpisów obywateli, z uśmiechem prawi, jak to szkoły z gotowością czekają na pięcioletnich zerówkowiczów i sześcioletnich pierwszoklasistów.
No, może gdzieś na zapadłej prowincji znajdzie się kilka nieprzystosowanych placówek (o ile wcześniej ich nie zamknięto).

Tymczasem...
Warszawa. Miasto stołeczne.
Moja bliska znajoma, absolwentka polonistyki oraz pedagogiki przedszkolnej i wczesnoszkolnej czeka na pierwszy dzwonek w swojej karierze nauczycielskiej. Kilka dni temu zobaczyła salę szkolną, w której ma prowadzić zajęcia z pięciolatkami. Łzy stanęły jej w oczach. Zerówka dzieli salę z 1 klasą na zmiany (pięciolatki codziennie na II zmianę, często po kilku godzinach na świetlicy). Ławki zajmują większość przestrzeni. Z tyłu dywanik i regał. Pusty regał. Nie ma w nim ANI JEDNEJ książki, gry czy zabawki. Dzięki wspaniałomyślności własnych synków i sąsiedzkiego wsparcia młoda nauczycielka choć troszkę wyposażyła salę w potrzebne materiały. O resztę poprosi rodziców.
Na zajęcia ruchowe  RAZ W TYGODNIU przeznaczona jest sala bez materaców, drabinek i tp. za to... z pianinem.
Dobrze, że chociaż plac zabaw nie budzi zastrzeżeń.





Moja koleżanka to jedna z najlepszych studentek polonistyki, którą razem kończyłyśmy. Po studiach założyła rodzinę. Jak zwykle ambitna, po urodzeniu drugiego dziecka, rozpoczęła podyplomowe studia. Dzięki nim znalazła pracę zgodną z powołaniem. Była pełna zapału i mimo wszystko nadal jest. Choć zderzenie z rzeczywistością tak różną od własnych wyobrażeń i medialnych zapewnień ministra edukacji łatwo może entuzjazm młodego nauczyciela zgasić. Płaca za tę niezbędną pracę też nie przyczynia się do jego rozpalenia.

Po relacji przyjaciółki z jej pierwszych szkolnych wrażeń i mnie łzy zakręciły się w oczach.

Żal mi jej, choć wiem, że sobie poradzi mimo przeciwności. Uczniowie z pewnością doświadczą jej sympatii, pomysłowości, zaangażowania i sumienności.
Żal mi  tych małych dzieci. Jestem mamą pięciolatka i nie wyobrażam sobie, jakim sposobem start edukacyjny w takich warunkach miałby rozniecić w nim zapał do nauki oraz sympatię do szkoły.
Żal mi rodziców, którzy podjęli decyzję o tak wczesnym posłaniu dzieci do podstawówki.
Żal mi mojej Polski...

niedziela, 31 sierpnia 2014

1 Września – memento dla Polski, memento dla świata


Marcin Bąk

Wprawdzie klasyk zwykł był mawiać, że historia powtarza się tylko jako farsa, to jednak można dostrzec w dziejach ludzkości pewne stale powracające dominanty. Dzień 1 września, początek 2 wojny światowej nie bez przyczyny został przywołany niedawno w wystąpieniu premiera Tuska – „nie wiadomo, czy polskie dzieci pójdą 1 września do szkoły”. 

Wojna nie wybucha z dnia na dzień. Jak twierdził największy europejski teoretyk wojskowości, gen. Carl von Clausewitz, wojna jest kontynuacją polityki tyle tylko, że prowadzoną innymi metodami. Nie inaczej było z wybuchem II wojny. Poprzedzała ją seria decyzji, fatalnych decyzji podejmowanych zarówno przez zachodnich aliantów, Wielką Brytanie i Francję, jak i przez polską klasę polityczną. Mój mistrz i nauczyciel  w dziedzinie historii najnowszej, prof. Paweł Wieczorkiewicz, twierdził, że podział na I i II wojnę jest podziałem nieco sztucznym. Należy mówić o Wielkiej Wojnie XX wieku, podczas której dochodziło do rozejmów, zawieszeń broni i odwracania sojuszy. 


Po 1918 roku Niemcy czuły się nie tyle przegrane co upokorzone, szukały możliwości odegrania się na swoich prześladowcach. Na podatny grunt padły hasła początkowo skromnego działacza narodowosocjalistycznego Adolfa Hitlera, który rozbudził sentymenty Niemców, marzenia o wielkości, o zdobyciu nowej przestrzeni życiowej. W krótkim czasie po dojściu Hitlera do władzy, całkowicie legalnym i demokratycznym dodajmy od razu, dla części polityków europejskich stało się jasne, że wojna jest kwestią czasu.

W Europie Zachodniej panowała jednak psychoza „okopów lat 1914 – 18” i hasła pacyfistyczne by „nie rozdrażniać Niemców”, „dać Hitlerowi czego żąda”, „zachować pokój za wszelką cenę”. Pokoju za wszelką cenę zachować się nie da. Winston Churchill na wieść o dalekich ustępstwach poczynionych na rzecz III Rzeszy w Monachium miał powiedzieć – „Mieli do wyboru wojnę lub hańbę. Wybrali hańbę, a będą mieli wojnę”.

Polska – pierwsza ofiara

Sytuacja geopolityczna Polski była fatalna. Z jednej strony ZSSR Stalina czyhający na sposobność do „wyzwolenia” Europy, z drugiej rosnąca w siłę III Rzesza. W 1938 roku Niemcy uważnie sondowały zachowanie Polski w sytuacji nadchodzącej wojny. Czy jeśli Hitler uderzy na Francję, Polacy wykonają zobowiązania sojusznicze i zaatakują Rzeszę od tyłu. Okazało się że Polska, zgodnie z zasadami honoru, ale wbrew swoim interesom, zamierza przystąpić do wojny i jak twierdzi dziś sporo historyków, tą postawą politycy polscy podpisali wyrok śmierci na II RP. Hitler nie mógł rozpoczynać wojny z Zachodem mając za plecami Polskę.


Kampania wrześniowa była kampanią przegraną jeszcze zanim padł pierwszy strzał i to nawet nie ze względu na dysproporcję sił – ilość żołnierzy, czołgów i samolotów. Wystarczy popatrzeć na mapę z 1939 roku by zorientować się, że siły polskie znalazły się w półokrążeniu jeszcze przed wojną, mając wojska niemieckie na północy, zachodzie i południu (Słowacja). Stan, o którym większość strategów może marzyć, niemieccy sztabowcy dostali na tacy. Swój wkład we wrześniową klęskę II RP miało też uderzenie sowieckie 17 września, choć był to przysłowiowy „gwóźdź do trumny” – bitwa została przegrana przez Polskę wcześniej. Swoistym curiosum są słowa Naczelnego Wodza, marszałka Polski Edwarda Rydza – Śmigłego skierowane do żołnierzy na wieść o wkroczeniu bolszewików – „do sowietów nie strzelać”…. Obce państwo napada na Polskę, fakt, że przegrywającą już wojnę z innym sąsiadem, a naczelny dowódca wojska nakazuje nie walczyć…Sami to oceńcie.

To są podstawowe przyczyny polskiej klęski wrześniowej, nie zaś zacofanie wojska. Armia nie była wcale zła, kawaleria, często przedstawiana jako symbol zacofania, miała swoje odpowiedniki w innych krajach, także Wehrmacht posiadał jednostki kawalerii. Polska kawaleria walczyła we wrześniu bardzo dobrze, wbrew mitom nigdy nie atakowała konno czołgów. Wdrażany był plan modernizacji armii, motoryzacji kawalerii, rozbudowy lotnictwa, przerwany przez wojnę. W tak niekorzystnych warunkach, przy dużej dysproporcji sił Polacy walczyli najlepiej jak mogli, w kilku miejscach odnosili nawet lokalne sukcesy, jak choćby w pierwszej fazie bitwy nad Bzurą (pod Sochaczewem ciężkie straty w walce na bagnety poniósł, po spotkaniu z polską piechotą, pułk SS  LSAH Adolf Hitler), skutecznie walczyła polska kawaleria z niemiecką bronią pancerną już 1 września pod Mokrą, dobrze sprawiła się jedyna w pełni zorganizowana jednostka zmotoryzowanej kawalerii – 10 Brygada dowodzona przez Stanisława Maczka.


Cudów pilotażu dokonywali nasi lotnicy, latający na kompletnie przestarzałych myśliwcach PZL – P11 byli w stanie walczyć i zestrzeliwać znacznie szybsze i lepiej uzbrojone myśliwce niemieckie, słynne Messerschmitty  Me 109 i 110, samoloty legendy, będące później postrachem alianckich skrzydeł. Skutecznie walczyły też pierwsze formacje komandosów, choć nie używano jeszcze tej nazwy – były to oddziały Dywersji i Lotniczy Oddział Szturmowy. Te wszystkie drobne sukcesy nie mogły odmienić ostatecznego wyniku czyli klęski jaką Polska poniosła w wyniku wojny.

Wojna  i nowe rozdanie kart 

Wrzesień 1939 roku zapoczątkował serię walk, które przeorały świat, pochłonęły miliony ludzi, poprzesuwały granice. Zwycięzcą został bez wątpienia Stalin i to on zdaniem niektórych historyków był najbardziej zainteresowany wybuchem wojny we wrześniu. Jakie konkluzje można wyciągnąć z wydarzeń przed 70 laty? No cóż, decyzje podejmują w polityce politycy, ale konsekwencje ich decyzji ponoszą zwykli ludzie.


sobota, 30 sierpnia 2014

100!!!


Marta Dzbeńska-Karpińska


Kierunek Rodzina to wspaniała, rozwijająca inicjatywa. Myślę, że mobilizuje ona naszą piątkę - Sylwię, Anię, Honię, Marysię i mnie - do korzystania ze skarbców naszych umiejętności, wiedzy i pomysłowości. I uczy, uczy, uczy… 

Przykład: dziś zrobiłam setny mem dla Kierunku Rodzina. I setny mój mem w ogóle… Nigdy wcześniej niczym podobnym się nie zajmowałam. Musiałam nauczyć się szukać odpowiednich, krótkich tekstów, dobierać zdjęcia i czcionkę… Przekopałam swoje przepastne archiwa, żeby znaleźć odpowiednie fotografie (wiem, że jest tam jeszcze sporo nieodkrytych skarbów!) Przygotowywanie grafik sprawiało mi na początku sporo kłopotu i zajmowało dużo czasu. Teraz nabrałam wprawy i mam z tej pracy czystą radość. Radość, że wpadłam na pomysł tworzenia naszych „kierunkowych” memów, radość z nabywania nowych umiejętności, radość, że moje zdjęcia „dostały drugie życie”.


STATYSTYKA:

1 – zdjęcie zrobione przez mojego syna Janka (11 lat)
4 – zdjęcia autorstwa Ani Brzostek
5 – kraje w których były wykonane zdjęcia (Anglia, Chorwacja, Irlandia, Polska, Włochy)
17 – ilość użytych czcionek
20 – zdjęcia wykonane specjalnie do memów
58 – autorzy cytatów
95 – zdjęcia mojego autorstwa

środa, 20 sierpnia 2014

Makaron

Sylwia Jabs

Ostatnio zebrało nam się z mężem na wspomnienia. Dzieci powoli wchodzą w wiek szkolny, są bardzo samodzielne, a spryt rośnie wraz z nabytymi umiejętnościami. A tak było gdy synek miał 3 latka, a córeczka 6 miesięcy ;)



- Daniel zjedz obiad.
- Ale tam jest mięso. Nie lubię mięsa.
- To zjedz makaron.
Po dłuższej chwili.
- Mamo, nie lubię makaronu.
- Jeśli nie dokończysz obiadu, to nie będzie kółeczek, bo talerz jest zajęty.
Cisza.
- Tato, jesteś głodny?
- Dlaczego pytasz?
- Zjesz?
- Dziękuję, to twoja porcja.
- Mamo, jesteś głodna?
- Dziękuję, już zjadłam.
- Lola, chcesz makaron?
Siostra makaron zje nawet gdyby już była najedzona.
- Mamo, już talerz pusty. Mogę kółeczka?



Fot. Rotini Yellow Red Green; CC BY-SA 3.0

czwartek, 14 sierpnia 2014

15 sierpnia i Cud nad Wisłą


Marcin Bąk

Największa bitwa  stoczona przez Polaków w XX wieku, bitwa u bram Warszawy od której wyniku zależały losy odrodzonego państwa polskiego, a także losy Europy i reszty świata. Data zbiegła się ze świętem maryjnym Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej i w okresie międzywojennym była oficjalnym dniem Wojska Polskiego. Po II wojnie dzień 15 sierpnia sukcesywnie usuwano z historii, nowym „kamieniem węgielnym” dla Wojska Polskiego, tym razem „ludowego” miała być bitwa pod Lenino. 

Kontrowersje wokół autorstwa planu 
Stare porzekadło mówi, że sukces ma wielu ojców zaś klęska jest zawsze sierotą. Pasuje to jak ulał do kontrowersji jakie powstały właściwie nazajutrz po bitwie, ciągnęły przez cały okres 20-lecia i nie milkną także dzisiaj. Sanacja i piłsudczycy twierdzą zgodnie, że bolszewików pokonał pod Radzyminem Józef Piłsudski. Historycy wyciągają jednak wciąż niewygodne dla tej wersji pytania i fakty – plan zwrotu zaczepnego z nad Wieprza opracowany został przez gen. Rozwadowskiego, jego też podpis, a nie Piłsudskiego figuruje na słynnym rozkazie nr 10.000. Istnieją też wiarygodne relacje ówczesnego premiera RP, Wincentego Witosa o tym, że w dniach 6 – 15 sierpnia Piłsudski znajdował się w stanie ciężkiej depresji, miał ograniczony kontakt z rzeczywistością i planował raczej wykorzystanie zaległego urlopu gdzieś w Szwajcarii…


Bitwa Polaków
O tych wszystkich kontrowersjach nie wiedzieli prości żołnierze i Warszawiacy. Sytuacja była w początkach sierpnia krytyczna. W szybkim tempie zbliżały się do Warszawy hordy bolszewików. Słowo hordy nie jest w tym wypadku przenośnią – armia rewolucyjna była faktycznie wojskiem najgorszego rodzaju, pędzonym do przodu mieszaniną strachu, wódki, żądzy łupów i prymitywnej polit-propagandy. Jej wyszkolenie, wyposażenie i uzbrojenie oraz morale były fatalne. Miała jednak pewien niezaprzeczalny walor – była ogromna, niczym mrowie robactwa wlewające się przez dziury w podłodze. Dowodzący nią Michał Tuchaczewski, były oficer carski nie dbał o to jak walczą jego podwładni ani ilu ich zginie, ważnym było tylko by „po trupie Polski zanieść do Europy rewolucyjny płomień”. 

Armia polska, która stawiła im opór pod Warszawą stanowiła barwna mozaikę. Pozostawała właściwie cały czas, od 1918 roku w fazie organizacji, tworzyły ją oddziały z różnych zaborów, różnych armii, było w użyciu kilka rodzajów mundurów, nie wszystkie oddziały miały należyte oporządzenie, a uzbrojenie to istny kalejdoskop. Samych modeli karabinów było w wojsku około 20 (!). W końcu lipca i sierpnia, gdy bolszewicy zbliżali się do centrum Polski, intensyfikowano działania zmierzające do obrony. Oprócz uzupełniania i odtwarzania istniejących już jednostek regularnych, co było trudne gdyż znajdowały się one w fazie ciągłego odwrotu po klęsce na Ukrainie, formowano pospiesznie różne oddziały prowizoryczne – ochotnicze, legie akademickie, jednostki nieregularne. Z jednej strony narastał strach, z drugiej ludzie energicznie wzięli się do obrony – bardzo aktywnie zgłaszały się do wojska kobiety, tworząc Legię Kobiecą oraz zasilając niezliczone szpitale, pralnie wojskowe i punkty opatrunkowe. Do punktów mobilizacyjnych ustawiały się kolejki młodych mężczyzn, nieraz uczniów warszawskich gimnazjów i harcerzy by po krótkim przeszkoleniu trafić od razu na front. Księża zgłaszający się byli od razu przydzielani do nowo formowanych oddziałów w roli kapelanów, tak jak ks. Ignacy Skorupka. 


Radzymin, Nasielsk – decydujące starcia 
Większość historyków zgadza się, że o zwycięstwie zadecydowały walki w dwóch rejonach. Bardziej znane są walki na przedpolach Warszawy, koło Radzymina, pod Ossowem. Tam właśnie zginął ks. Skorupka i wieść ta rozeszła się lotem błyskawicy po całym odcinku frontu mobilizując do większego oporu. Radzymin dwukrotnie przechodził z rąk do rąk, by ostatecznie zostać wyzwolonym 15 sierpnia. Ciekawostkę stanowi fakt, że właśnie pod Radzyminem miała miejsce pierwsza w historii bitwa pancerna Wojska Polskiego, choć słowo bitwa to w tym wypadku wielkie słowo. Pluton trzech polskich Renault FT 17 starł się z trzema bolszewickimi samochodami pancernymi Putiłow-Garford, które uszkodzone poddały tył. Mniej znane są walki 5. Armii gen. Sikorskiego na północ od Warszawy, a to w dużej mierze dzięki nim powiódł się zwrot zaczepny z nad Wieprza. W obu tych rejonach starcia miały niesłychanie dramatyczny przebieg, często dochodziło do walk na broń białą, straty były po obu stronach wysokie. Niewielką, choć być może istotną, rolę odegrała w Bitwie Warszawskiej kawaleria – 203 Ochotniczy Pułk Ułanów natarł na Ciechanów zdobywając radiostację IV Armii bolszewickiej i spowodował dwudniowy chaos w przekazywaniu poleceń od Tuchaczewskiego. 

18 decydująca bitwa w dziejach świata 
Zwycięstwo pod Warszawą osiągnięte wspólnym wysiłkiem żołnierzy, ochotników, dowódców i ludności cywilnej ocaliło Polskę i najprawdopodobniej ocaliło Europę przed inwazją komunistycznej ideologii. Dzięki męstwu Polaków w 1920 roku nie żyjemy dzisiaj w orwellowskiej Eurazjii. 


Fot. Jerzy Kossak, Cud nad Wisłą
Fot. Jerzy Kossak, Śmierć ks. Skorupki