niedziela, 30 listopada 2014

Dziś są Twoje urodziny... :)

Renata Barańśka - Czyż


Jak każda matka chciałabym, żeby urodziny mojego dziecka były wyjątkowe, wesołe, pełne śmiechu, zabawy i dobrych wspomnień. Gdyby przy okazji udało się nie napracować zbyt dużo i uniknąć wszechogarniającego bałaganu byłoby idealnie. Ale....



Dzieci mam dwoje i oboje są w wieku przedszkolnym. Przyjęcia urodzinowe wystartowały i pociechy są co chwila gdzieś zapraszane. Kilka razy byliśmy w tzw. kulkolandzie, czyli sali zabaw. Z moich obserwacji wygląda to mniej więcej tak, że dzieci kolejno były wrzucane przez rodziców do środka. Dzięki temu rodzice albo korzystali z ok. dwóch godzin swobody albo siedzieli przed salą (jeżeli było gdzie, a zazwyczaj jest takie miejsce) i spędzali czas w swoim gronie patrząc jak ich pociechom, z solenizantem na czele, podskakują głowy na drabinkach i zjeżdżalniach. Zupełnie niczym loża szyderców. 

Taka forma cieszy się coraz większym zainteresowaniem rodziców. Poniekąd słusznie. Dzieci zadowolone i wybawione, przygotowań mało, a nawet bardzo mało (bo nawet gotowe zaproszenia dostaniemy od organizatora). Całość ogranicza się praktycznie do rozdania zaproszeń i wyjęcia portfela na sam koniec. Można pomyśleć ideał. Wszystkie moje postulaty spełnione. Dziecię zadowolone, mieszkanie nienaruszone, a ja nie napracowałam się zbytnio.

Czego więc brak?

Przecież dziecko narodziło się w rodzinie, więc gdzie ta rodzina świętująca z dziecięciem 
jego dzień narodzin? Gdzie duma i radość rodziców, rodzeństwa, że Gosia czy Franio pojawili się 4,5,6 lat temu wśród nas? Czy wypchnięcie dziecka do sali zabaw nie jest sygnałem aby dało ono nam święty spokój? Czy dlatego chcieliśmy mieć dziecko/dzieci? Wiem, wiem jesteśmy zmęczeni, pracujemy..... ale urodziny są raz w roku (niektórzy powiedzą na szczęście). Zróbmy coś dla naszych pociech, zróbmy coś z nimi.

Od prawie dwóch tygodni (pomysł rodził się w mojej głowie już dawno) przygotowujemy 
urodziny naszego czterolatka. Sprawa niełatwa bo impreza z racji pory roku – późny listopad (ciemno, zimno i zazwyczaj mokro) – odbywa się w domu. Dodatkowo impreza podwójna bo dwóch solenizantów, dwa razy więcej gości i tych małych i dużych. W sumie ma być ponad 40 osób.
Szaleństwo!

Ale nie z punktu widzenia rodziny. Dzięki temu, że urodziny mają być pirackie (oparte na bajce Jake i piraci z Nibylandii) wszyscy jesteśmy zaangażowani w przygotowania. Robimy dekoracje, plakaty, wymyślamy zadania i konkursy, szykujemy kubeczki z obrazkami i napisami, słomki, specjalny obrus - mapę mórz i oceanów, skarb piracki, mapę jak trafić do skarbu i wiele, wiele innych. Jest przy tym mnóstwo śmiechu, radości, dyskusji, ale też bałaganu i sporów o różne wizje całości. 

Dla nas rodziców to czas spędzony z dziećmi i pokazaniem im w praktyce, że są dla nas ważne, że pomimo codziennego zaganiania i zmęczenia można wspólnie działać. Ile przy tym nauki planowania, negocjacji, twórczego działania.

Ja osobiście wierzę w to, że taka impreza będzie tysiąc razy lepsza niż kulkoland. Nawet jeśli będziemy potem sprzątać tydzień, a zaproszenia robiliśmy sami z językiem na brodzie.


sobota, 29 listopada 2014

Wietrzenie wartości


Anna Brzostek

Rano przeczytałam o tym, że MEN chce "przewietrzyć" listę lektur szkolnych. Dalej dowiedziałam się, że obecna lista jest archaiczna, nudna, powiela stereotypy i nie piętnuje przemocy wobec kobiet. Te archaiczne lektury to Plastusiowy pamiętnik (o dziwo bardzo przypadł do gustu moim dzieciom), Szatan z siódmej klasy czy Puc, Bursztyn i goście oraz uwaga W pustyni i w puszczy!


Fundacja Punkt Widzenia, która ma na celu promowanie idei równouprawnienia oraz walki ze stereotypami płciowymi (?) w procesie edukacji pisze na swojej stronie:

"Zaplanowane działania mają na celu uwrażliwić na kwestię równości płci podmioty związane z edukacją oraz wprowadzić do treści nauczania języka polskiego perspektywę gender. W ramach projektu przewidziano:
- przeprowadzenie badania jakościowego: analizy treści kanonu lektur,
- stworzenie listy lektur prezentujących wzorce kobiecości i męskości wolne od stereotypów płciowych,
- stworzenie scenariuszy lekcji opartych na lekturach obowiązkowych i z ww. listy, które uwzględnią perspektywę gender,
- przeprowadzenie kampanii społecznej pod hasłem: męskość i kobiecość w lekturach."

W konferencji organizowanej przez ww fundację wzięli udział przedstawiciele MEN, mówiąc o systemowych rozwiązaniach dotyczących równości w edukacji oraz prezentowano wzorcową równościową lekcję języka polskiego.

"W czasie pokazowej lekcji Krzysztof Piłat tłumaczył, jak powinny wyglądać dobre zajęcia z lekturą. Na warsztat wziął przygody Mikołajka. Rodzice głównego bohatera wciąż się kłócą. Ojciec - zarobiony, rozpamiętujący młodość - opowiada, co mógłby osiągnąć, gdyby nie ożenił się z matką, która ciągle tylko chce od niego pieniędzy. Ona - spędza czas w kuchni, nie pracuje.
Nie trzeba od razu dzieciom z podstawówki wprowadzać pojęcia równości. Ale można omówić konflikt wynikający z ról, jakie pełnią rodzice. Porozmawiać o tym, dlaczego się kłócą. Może dlatego, że mama nie ma własnych pieniędzy? A co by było, gdyby je miała, gdyby poszła do pracy? - tłumaczy Piłat. "


Całkiem nie rozumiem dlaczego z pełnionych ról ma w ogóle wynikać konflikt? Przecież te role w zdrowym małżeństwie pięknie się uzupełniają i wzbogacają. I czy posiadanie WŁASNYCH pieniędzy jest kluczową sprawą w małżeństwie? Zawsze wydawało mi się, że pieniądze w małżeństwie są WSPÓLNE niezależnie od tego kto je zarabia. A rodzina jest jednością, a nie przeciąganiem liny co jest czyje i kto ile ma.

Czy stereotypem jest matka dbająca o dom i dzieci i tato zarabiający na rodzinę?

Nawet jeśli to jest świadomy wybór tychże rodziców, to przecież należy taki stereotyp wykorzenić. Niech dzieci się uczą, że mama koniecznie ma się realizować zawodowo i robić karierę, nawet jeśli jest to kosztem czasu dla nich to przecież jest teraz tyle udogodnień, przedszkola otwarte do późnych godzin nocnych czy nawet całą dobę.

I zastanawiam się co chcą nam przekazać osoby odpowiedzialne za edukację publiczną naszych dzieci. Jak ma wyglądać wzór rodziny? Czy ma to być zmęczona robiąca karierę korpo-matka, która dzieci kładzie jedynie spać i ojciec, którego dzieci widzą weekendami, które spędzają w galerii handlowej? Czy to jest właśnie taki prawidłowy, idealny model rodziny?

Czemu mówimy tyle o równości czy równouprawnieniu?
To chyba oczywiste, że każdy człowiek powinien być szanowany i niepotrzebna jest do tego żadna ideologia. Każda z płci ma inne powołanie i inną rolę. Moim głównym powołaniem jest bycie żoną i mamą, mojego współmałżonka - mężem i tatą. Wszystko inne ma mieć na względzie powołanie główne. Nie oznacza to, że kobieta siedzi zahukana w domu, a mąż przychodzi i ma wszystko podane i nie robi w domu nic. Chyba żaden zdrowo myślący człowiek tak nie myśli.

Małżeństwo to wzajemna pomoc i wsparcie, a nie SAMOrealizacja.

Wg organizatorów konferencji okazuje się, że dzieci same wiedzą co chcą czytać jako lektury szkolne, tu padają takie tytuły jak Dziennik cwaniaczka czy Igrzyska śmierci. Nie czytałam tych książek, jakoś jednak nie mam przekonania, że promują ona wartości jakie przeciętny rodzic chciałby wpajać swoim dzieciom. Takie wartości, dzięki którym dziecko jak dorośnie założy zdrową, silna rodzinę, a nie wyrośnie na skrajnego egoistę dla którego najważniejszy jest on sam.

Niewątpliwie gdyby od dzieci zależało czym mają się zająć na lekcjach to zapewne większość z nich wybrałaby gry komputerowe lub internet.

Tylko czy o to chodzi? Czy to jednak nie dorośli (rodzice, wychowawcy) powinni decydować o tym jakiego człowieka chcemy wychować i jakie wartości mu przekazać? Taką wartością powinna być mocna rodzina, gdzie dzieci znajdują poczucie bezpieczeństwa. Taką wartością powinna być Prawda i Dobro (użycie wielkich liter całkowicie zamierzone). O tym w ogóle się nie mówi! O wychowywaniu dziewczynek do roli żony i mamy, a chłopców do roli męża i taty, już w ogóle nie usłyszycie za kilka lat.

I być może listę lektur można wzbogacić o nowe wartościowe tytuły. Czemu nie? Takie, które szerzą dobre wzorce, a nie takie, które są łatwe, lekkie i ogłupiające. Jak zawsze jednak w ostatnich czasach wszędzie musi się wcisnąć Pełnomocnik Rządu ds. Równego Traktowania oraz propagatorzy ideologii gender. Zastanawia mnie tylko jedno, czy ludzie w ministerstwie naprawdę utracili zdolność rozumowania? Wszyscy idą ślepo za grupą genderowców w imię postępu i nowoczesności?

Rodzice mogą i powinni protestować, bo mamy konstytucyjne prawo do zapewnienia dzieciom wychowania i nauczania moralnego i religijnego zgodnie ze swoimi przekonaniami. 

Degeneracja rodziny trwa, jeśli teraz się nie obudzimy za kilka lat nie będzie już czego ratować.




piątek, 28 listopada 2014

Powstanie Listopadowe – albo triumf albo….No właśnie?


Marcin Bąk


Przywykliśmy patrzeć na zryw Polaków z listopada 1830 roku przez filtry złożone z „Warszawianki”, „Nocy Listopadowej” Wyspiańskiego, utworów Słowackiego i Mickiewicza – jednym słowem bogatej spuścizny polskiego romantyzmu, który zresztą miał niemały wpływ na same Powstanie. Warto jednak od czasu do czasu zastanowić się na chłodno – jakie były przyczyny, a przede wszystkim jakie długofalowe skutki tego zrywu. 

Powstanie – czy Rewolucja? 

Mówi się potocznie, że Powstanie było jednym z wielu powstań narodowych wymierzonych w zaborców, a jego celem odzyskanie niepodległości utraconej ostatecznie przez Polaków w wyniku III rozbioru Rzeczypospolitej. Czy słusznie?




W niedługi czas po Rozbiorach przez całą Europę przewaliła się fala rewolucyjna, będąca efektem Rewolucji Francuskiej, a także następujące po niej wojny napoleońskie. Podczas owych wojen powstał dziwny twór, noszący nazwę Księstwa Warszawskiego, będący namiastką dawnej Polski. Kongres Wiedeński w 1815 roku usankcjonował nowy podział kontynentu, powstało także nowe państwo – Królestwo Polskie, z carem Rosji, jako polskim królem. Królestwo miało swoją konstytucję, swoją armię – nawiasem mówiąc najlepiej wyszkoloną armię Europy, polskie urzędy, szkolnictwo, skarb, pieniądze. Było więc państwo polskie – fakt, że okrojone, bez ziem zabranych na wschodzie, rządzone przez władcę, który nie dla wszystkich był legalnym królem – ale było!

W tym samym czasie, gdy rząd Królestwa usiłował w trudzie podnosić kraj ze zniszczeń po wojnach napoleońskich Europę przenikały nici spisków rewolucyjnych. Przeróżne organizacje, najczęściej powiązane z wolnomularstwem, starały się na całym kontynencie wywrócić zaistniały porządek rzeczy: obalać władzę królów, podważać autorytet Kościoła, wprowadzać nowy, rewolucyjny porządek. Również w Polsce organizacje te miały swoich przedstawicieli – w szkole uczymy się o majorze Walerianie Łukasińskim, założycielu Wolnomularstwa Narodowego. Czym miało się owo wolnomularstwo zajmować? Najczęściej uczy się nas, że „walką o odzyskanie niepodległości”. Przecież Polska, jak powiedzieliśmy wcześniej – istniała. Wolnomularstwo Narodowe, podobnie jak inne organizacje tego rodzaju, miały przede wszystkim wywracać obecny porządek rzeczy, czyli – wywoływać Rewolucję.

Wybuch Powstania

Samo Powstanie wybuchło w momencie zgoła nieoczekiwanym. Nie stało się przecież nic, co usprawiedliwiałoby spontaniczny ruch zbrojny przeciwko królowi Polski. Trzeba jednak pamiętać, że Zachodnia Europa wrzała w 1830 roku od rewolucyjnych uderzeń. W lipcu wybuchła w Paryżu rewolucja skierowana przeciwko władzy Burbonów, na jej czele stali weterani jeszcze z czasów Wielkiej Rewolucji, między innymi stary już La Fayette. W Belgii wybuchła rewolucja w sierpniu. Niepokoje i próby destabilizacji występowały w krajach niemieckich i włoskich.

Wszędzie dawało się zauważyć, że ostrze rewolucji skierowane jest zgodnie ze starą masońska zasadą z jednej strony przeciwko władzy świeckiej – z drugiej przeciwko władzy duchowej Kościoła, owego „przesądu”, który należało zwyciężyć. Car Rosji był jednym z gwarantów zachowania ładu europejskiego. Na wieść o rewolucyjnym wrzeniu zaczął czynić przygotowania do zbrojnej interwencji, która miała w założeniu wspomóc chwiejące się zachodnie monarchie i ukrócić rewolucję. Częścią sił zbrojnych Imperium Rosyjskiego była armia Królestwa Polskiego, dowodzona przez carskiego brata, wielkiego Księcia Konstantego. Na jesieni 1830 roku dały się zauważyć przygotowania czynione z myślą o częściowej przynajmniej mobilizacji sił i wymarszu wojska Królestwa w stronę zachodu. Rewolucjoniści europejscy mieli więc doskonały powód, by wywołać ruch rewolucyjny na terenie Imperium, wznieść bunt przeciwko carowi, a w rezultacie odciągnąć uwagę i związać siły zbrojne Imperium w Polsce. Armia carska walcząc z Polską nie mogła w tym samym czasie być wykorzystywana, jako siła interwencyjna w zachodniej Europie.




Istnieje jeszcze jeden czynnik, który zaważył na wybuchu Powstania, który umyka w ogólnej ocenie sytuacji, choć jest dostrzegany przez co bardziej wnikliwych historyków. Głównym ogniwem spisku rewolucyjnego było środowisko podchorążych w warszawskiej Szkole Podchorążych, kierowane przez porucznika Piotra Wysockiego.

Nauka w szkole teoretycznie przewidziana była na dwa lata, wielu jednak podchorążych spędzało tam znacznie więcej czasu, powtarzając wciąż od nowa cały program nauczania. Powodem była mała ilość etatów oficerskich w pułkach armii Królestwa. Nawet po promocji na podporucznika szanse na awans były minimalne – oficerowie dowodzili plutonem przez dziesięć lat, wciąż nosząc te same epolety na ramionach. Wyższa kadra dowódcza pochodziła z armii Księstwa Warszawskiego, byli to ludzie, którzy w czasach wojen napoleońskich przeskakiwali w ciągu paru lat o kilka stopni w awansach, robili błyskawiczne kariery. Teraz jednak byli syci wojaczki, zadowoleni ze swego statusu – pełnili ważne funkcje dowódcze, otrzymywali pensje, chodzili w glorii bohaterów. Pamiętali również tragiczną wyprawę Napoleona na Moskwę i to, że nawet „Bóg Wojny” nie zdołał pokonać Imperium carów. Młodzi oficerowie i kandydaci na oficerów byli faktycznie zablokowani w swym dążeniu do kariery – jedynym sposobem na powtórzenie „przyspieszenia napoleońskiego” było wywołanie rewolucji i wojny.

Ciekawym, choć jeszcze słabo zbadanym obszarem są wpływy innych państw, głównie Prus i Wielkiej Brytanii na wywoływanie nastrojów rewolucyjnych w królestwie tak by realizować własne interesy geopolityczne rękoma i krwią Polaków. 

Ocena Powstania

Chociaż samo powstanie 1830 roku weszło do kanonu bohaterskich zrywów narodowych i w szkole na ogół nie zastanawiamy się nawet nad jego celowością – to warto jednak popatrzeć na bilans i zadać sobie pytanie – czy opłacało się walczyć, jako reprezentanci cudzych interesów (wolnomularskich, pruskich, angielskich i nie wiadomo jeszcze jakich)? W wyniku przegranego Powstania Królestwo utraciło znaczną część autonomii, świetną armię, miało mnóstwo zabitych i rannych, jeszcze więcej ludzi udało się na emigrację. Pełnej suwerenności nie wywalczyło, a stan końcowy był gorszy od początkowego. 

Może warto by nasi przywódcy pamiętali o tej historycznej lekcji i kierowali się w swej polityce kalkulacją interesu narodowego, a nie romantycznymi porywami serca.


Fot. Marcin Zaleski, Wzięcie Arsenału
Fot. Horace Verneta, Polski Prometeusz

Darczyńca - to fajnie brzmi :)


Sylwia Jabs

Ponad 1 000 fanów na fb, 187 publikacji na blogu, 17 audycji radiowych, 8 Foto-Happeningów Patriotycznych - to bilans po 1,5 roku naszej współpracy przy tworzeniu bloga kierunekrodzina.com. 




Czas na rozszerzenie naszej działalności :)

Chcemy docierać do większej liczby odbiorców. Planujemy zaprosić do współpracy ludzi, którzy nie zgadzają się na coraz częściej prezentowany w mediach wypaczony obraz rodziny, w którym matka to inkubator, ojca nie ma, a rodzina to patologia i źródło szerzenia nietolerancji.

Żeby powstał nowoczesny i atrakcyjny portal potrzebne są pieniądze. Dlatego zdecydowałyśmy się na finansowanie społecznościowe, dzięki któremu każdy z Państwa może przyczynić się do urealnienia naszego pomysłu.

27 listopada o godz. 12.00 na odpalprojekt.pl ruszyła zbiórka pieniędzy na portal wRodzinie.pl. Do 20 grudnia musimy uzbierać 2500 zł. Każda suma wspierająca projekt jest nagradzana. Można otrzymać ręcznie wykonaną kartkę bożonarodzeniową, pluszową sowę, magnesy patriotyczne, lekcje szermierki czy sesję fotograficzną - wachlarz nagród jest szeroki, a cel wart wsparcia.


Poprzez portal chcemy pokazywać wartość wiary, patriotyzmu i rodziny.

PROSIMY   -  WESPRZYJ   NAS

Wystarczy wejść TUTAJ, zarejestrować się i wybrać kwotę wsparcia wraz z nagrodą.

Pierwsi wspierający pojawili się już pierwszego dnia zbiórki, są nimi:

Karolinka (lat 5) oraz nesca

Drugiego dnia dołączyła do nich:

Klinika Małżeńska


DZIĘKUJEMY :)



niedziela, 23 listopada 2014

Nazywanie rzeczy po imieniu...

Honorata Baran

Moja starsza córka ma 5 lat. Coraz częściej zdarzają się trudne pytania. Czasem jest śmiesznie, czasem strasznie śmiesznie :) Na szczęście umiemy rozmawiać. Nie boję się trudnych tematów. A co najważniejsze pamiętam o jednym - nie wybiegam do przodu, nie wyprzedzam pytań dziecka... ona sama wie, jaka wiedza jest jej potrzebna... kiedy odpowiem na pytanie, czekam na następne... zdarza się, że temat wyczerpujemy po jednym pytaniu, a zdarza się, że pojawiają się kolejne, kolejne i kolejne... przekrój tematów mamy ogromny... od bohaterów bajek począwszy, na tematach intymnych kończąc... 

I tu pojawia się kolejna kwestia... zdarza się, że moja córka przynosi z przedszkola różne rewelacje... ostatnio przy czesaniu włosów moja córa powiedziała: "Mamo, a wiesz, że koleżanka X. powiedziała siura?"... i szczotka o mało nie wyleciała mi z rąk... rozumiem, że odpowiadamy dzieciom na różne pytania, ale słownictwo powinniśmy dostosować do wieku dziecka... wiadomo, że nie będziemy owijać w bawełnę, mówić dziwnym językiem, ale pamiętajmy, że to jak traktujemy i nazywamy strefę intymną, ma duży wpływ na to, jak dzieci będą ją traktować w przyszłości... nie chciałam pisać o nazewnictwie zanim nie podpytałam cioć co one o tym sądzą... 

I można używać albo nazewnictwa stricte medycznego albo takiego jak sikawka, siusiak... nad określeniami wulgarnymi nie będę się rozwodzić, ale są takie nazwy, które są zdrobnieniami wyrazów wulgarnych, a mimo to, są często używane przez rodziców... takim określeniem jest np. cipka... dla mnie od zawsze kojarzy się negatywnie... wspomniana wcześniej sikawka jest wyrazem neutralnym, nie wzbudzającym żadnych emocji, natomiast cipka już nie... 
Wiadomo, że każdy rodzic używa takiego słownictwa, jakie mu pasuje, jakiego być może używało się u niego w domu... ale zanim zaczniemy nazywać rzeczy po imieniu, może warto się zastanowić, które określenie wybrać... 


piątek, 21 listopada 2014

Tworzymy wRodzinie.pl


Już za parę dni ruszamy z nowym projektem!




Pięć żon i mam w różnym wieku pracuje nad stworzeniem portalu wRodzinie.pl by: 
- propagować i promować Rodzinę opartą na Bogu, znającą historię swojej Ojczyzny i szanującą człowieka od poczęcia do naturalnej śmierci,

- odkłamać rzeczywistość, bo Rodzina to nie patologia, to nie ból i cierpienie, ale bezpieczeństwo, wzajemny szacunek i bezgraniczna miłość.

W naszych dotychczasowych publikacjach kładziemy akcent na historię, patriotyzm oraz miejsce wiary w codzienności. W sieci możesz znaleźć nasze memy, poczytać teksty, wysłuchać archiwalnych audycji, obejrzeć Foto-Happeningi Patriotyczne.

To dopiero początek. Wkrótce więcej informacji :)



poniedziałek, 10 listopada 2014

11 Listopada – odzyskanie niepodległości (Czy na pewno?)


Marcin Bąk


W szkołach uczą nas wszystkich, że Polska po 126 latach odzyskała niepodległość dokładnie w dniu 11 listopada 1918 roku. Jest to jednak spore uproszczenie i spróbujemy się mu nieco bliżej przyjrzeć.

Po pierwsze, warto się zastanowić, kto tą niepodległość w końcu XVIII wieku utracił, a kto w roku 1918 odzyskał. Państwo, które zostało w 1795 roku ostatecznie unicestwione przez trzy imperia to nie była jak się potocznie przyjmuje – Polska. Tak w uproszczeniu nas się uczy, ale naprawdę Rzeczypospolita Obojga Narodów była federacją dwóch państw – wielkiego Księstwa Litewskiego i Królestwa Polskiego oraz ojczyzną wielu, a nie dwóch, jak w nazwie, narodów. W rzeczywistości rozbiory były tylko przypieczętowaniem długiego procesu agonii tego szlacheckiego, wolnościowego eksperymentu politycznego. Sam proces rozpoczął się jeszcze w XVII wieku, w który Rzeczypospolita wchodzi jako mocarstwo, a kończy jako państwo o ograniczonej suwerenności, mocno okrojone, obszar rozgrywek obcych dworów.


Za umowną datę końca podmiotowości politycznej Rzeczypospolitej można przyjąć śmierć króla Jana III Sobieskiego i sterowaną już całkowicie przez obce dwory elekcję księcia saskiego Augusta II zwanego Mocnym. Przez następne sto lat Rzeczpospolita jest kolosem na glinianych nogach – wielka obszarem, wielka liczbą ludności, lecz całkowicie bezsilna politycznie i bezbronna pod względem militarnym. Gdy tylko wielka gra pomiędzy mocarstwami doszła do odpowiedniego punktu – bezsilne państwo zostało praktycznie bez walki rozebrane.



Państwo, które wyłoniło się w roku 1918 z niebytu, znane w historii jako II Rzeczypospolita nie było prostą reanimacją tej dawnej, szlacheckiej. Nie pokrywało się z nią obszarowo – odpadły od niej wielkie ziemie na wschodzie, ale weszły w jej skład niewielkie choć cenne fragmenty pruskiego Górnego Śląska. Inny był ustrój społeczny inna struktura. Ważniejsze jednak to, co zaszło podczas XIX wieku w całej Europie – narodził się nacjonalizm, wyrażający przekonanie, że jeden naród powinien mieć reprezentację polityczna w postaci swojego, narodowego państwa. W związku z tym, narody, które niegdyś żyły mniej lub bardziej zgodnie na terytorium Rzeczypospolitej weszły w wiek XX z marzeniem o własnym państwie – Ukraińcy, Litwini, Białorusini a nawet Żydzi, wśród których rozwija się syjonizm. Odtworzenie I Rzeczypospolitej było więc absolutnie niemożliwe. Państwo, które powstało w 1918 roku, II Rzeczypospolita, była już czymś innym, była Polską, państwem narodowym, choć mającym na swym terenie duże mniejszości etniczne i borykające się z wieloma problemami.

Druga sprawa, to sama data 11 listopada 1918 roku. Ma ona charakter wyłącznie umowny, związana jest raczej z oficjalnym końcem I wojny światowej na froncie zachodnim. Sama Polska nie „wyskoczyła” tego dnia z niebytu. Proces jej powstawania trwał długo, w pewnym sensie rozpoczął się na wiele lat przed wybuchem I wojny. Upadek Powstania Styczniowego był straszliwą traumą dla mieszkańców ziem polskich. Zmusił on do przemyślenia na nowo tego, jak miała by wyglądać Polska i jakimi drogami można do niej dojść. Oprócz dawnej, dobrze już zakorzenionej na scenie polskiej tradycji romantycznej doszła opcja narodowa – reprezentowana przez Romana Dmowskiego i jego współpracowników. Próbowano realizować tzw. „sprawę polską” w różnych wariantach – szykując kolejne romantyczne powstanie, szukać sojuszników w Japonii (PPS Frakcja Rewolucyjna), czekać na sprzyjającą okazję i pracować nad budową świadomości narodowej (endecja), pogodzić się z rozbiorami i wypracować na drodze lojalności odrobinę autonomii (lojaliści).

Trzeba sobie jednak otwarcie powiedzieć, że żadne działania samych Polaków nie doprowadziłyby do powstania Polski, gdyby nie doszło do wojny pomiędzy zaborcami – wojna ta zachwiała tradycyjny sojusz pomiędzy Berlinem a Petersburgiem (Moskwą). Mordercza walka pomiędzy Rosją a Niemcami spowodowała, że sprawa polska najpierw zaczęła się liczyć na arenie międzynarodowej, a następnie dzięki działaniom politycznym przywódców narodu – Dmowskiego, Paderewskiego, Piłsudskiego – doprowadziła do powstania Polski.

Tu warto się na chwilę zastanowić nad dzisiejszymi czasami. Zarówno w Rosji jak i w Niemczech panuje w pewnych kręgach dość silne przekonanie, że najlepsze czasy dla obu państw były wtedy, gdy nie walczyły one ze sobą lecz rozgrywały koncert gabinetowy rządząc de facto światem. Zarówno I jak i II wojna traktowana jest z tej perspektywy jako nieszczęście. W rezultacie tego nieszczęścia powstało państwo polskie, zwane przez propagandę niemiecką państwem sezonowym, przez sowietów „bękartem Traktatu Wersalskiego”.

Z tym większym niepokojem należy patrzeć na wszelkie działania dyplomatyczne prowadzone pomiędzy Berlinem i Moskwą, zmierzające do ocieplenia wzajemnych stosunków…

Nigdy na tym dobrze nie wychodziliśmy…

piątek, 7 listopada 2014

"Miałabyś święty spokój"

Anna Brzostek

Kiedy zbliżał się nieubłaganie czas pójścia naszych dzieci do przedszkola, w mojej głowie zaczęły mnożyć się wątpliwości. Co takiego zyskają dzieci w tym osławionym przedszkolu, czego nie będą w stanie zdobyć będąc ze mną w domu? Tym bardziej, że miałam w planach zostanie z najmłodszą latoroślą w domu.

Po zrobieniu wewnętrznej analizy, nijak nie chciało mi wyjść, że przedszkole jest korzystniejsze. Co więcej codzienna logistyka spoczęłaby na mnie i w sumie pół dnia spędziłabym wożąc i odbierając dzieci. Do tego dochodził coraz głośniejszy głos w sercu mówiący mi, że chcę iść drogą edukacji domowej, czemu mąż ochoczo przyklasnął.

Kiedyś przedszkole było taką przechowalnią, ktoś nie miał wyjścia, bo warunki go zmuszały do powrotu do pracy, wówczas zapisywał dziecko do przedszkola. Teraz, nie wiem zupełnie czemu, uważa się, że jest to jakiś cudowny wynalazek, coś bez czego dziecko pozostanie dzikie, niewykształcone, zacofane i w ogóle. Wręcz ludzie się dziwią, jak to, dzieci nie chodzą do przedszkola? Tak jakby to było jakieś ogromne błogosławieństwo, coś bez czego dziecko jest bardzo pokrzywdzone.

Padają dwa koronne argumenty - a co z socjalizacją? (fakt, codziennie rano zamykam dzieci w klatce i poza mną nikogo cały dzień nie widzą;-) oraz "puścisz dzieci do przedszkola, będziesz miała święty spokój". Przy tym drugim to już w ogóle ręce mi opadają.
Od czego ja niby mam mieć śwęty spokój? Od własnych dzieci, które kocham?
A czy ja jestem jakimś więźniem, co nie może nawet na herbatę z koleżanką bez dzieci pójść? Poza tym ja naprawdę lubię spędzać z nimi czas, bawić się z nimi, obserwować jak uczą się nowych rzeczy, chodzić do muzeów, teatru, do znajomych mających dzieci w ED (lub nie), jeździć na wycieczki, rozmawiać z nimi, pokonywać trudności. Mogę dostosowywać czas nauki do chęci dzieci. Akurat nasze dzieci są rannymi ptaszkami i często mają ogromny zapał tuż po wstaniu, czyli ok 5.30 rano, czasem o 7 mej czy 8ej. A ja z radością im wtedy towarzyszę. Inne dzieci wolą pospać i uczą się w ciągu dnia lub wieczorem.

Owszem, czasem, a pewnie i często rodzic nie ma wyboru. My jednak stwierdziliśmy, że nawet kosztem skromniejszego życia, warto by dzieci uczyły się w domu.

I choć miałam wiele obaw przed tą decyzją (czy sobie poradzę, czy będę umiała zdyscyplinować dzieci, czy ich nie uwstecznię itp.), to z chwilą jej podjęcia dostałam potężnego kopa motywacyjnego. Każdy dzień jest inny, codziennie robimy coś innego, żaden plan nas nie wiąże, często dzieci wpadają na jakiś pomysł rano i dalej idziemy tym tropem. Czy to byłoby możliwe gdyby dzieci przez większą część dnia były w przedszkolu? Kto miałby wpływ na ich wychowanie? Nawet ilość kontaktów towarzyskich byłaby znacznie mniejsza, że tak o osławionej socjalizacji wspomnę.

Nasze doświadczenia w ED są na razie skromne, zerówkowe. Dalej mam obawy, bo przecież za rok przyjdzie zmierzyć się z pierwszą klasą i egzaminem. Jako rodzic pewnie będę przeżywać bardziej niż dziecko. Nie zmieniłabym jednak tej decyzji. Widzę wiele pozytywnych owoców.
I choć bywa trudno, bo czasem ktoś nie chce, ktoś się obrazi, to jedno mogę powiedzieć - była to jedna z lepszych decyzji jakie w naszym małżeństwie podjęliśmy.