Honorata Baran
Otwieram oko i widzę, że jest w miarę widno, to jest ten dzień, który zapowiada się całkiem nieźle, bo dobrnęliśmy do rana i nic się po drodze nie wydarzyło… ale bywają takie noce, albo w ostateczności poranki, że otwieram oko, potem drugie, żeby sprawdzić czy aby na pewno dobrze widzę, a tu mój syn właśnie w kolorze purpurowym, ze szklistymi oczami przytula się do mnie… a żar od niego bucha, buch, buch… po takiej pobudce zrywam się na równe nogi sprawdzić, czy starsza córa kolor ma standardowy i nie bucha… uffff… tym razem tylko jedno…
No i zaczyna się: syropki na zbicie gorączki, słuchanie pleców, brzucha, zaglądanie do gardła… i wieczne noszenie na rękach… mija jedna doba, ręce mdleją, bo młody prawie na stałe przyklejony do swej rodzicielki, psychika jeszcze jak cię mogę… bo to dopiero pierwszy dzień… kolejny poranek wstaje i powtórka z rozrywki… łudzę się, że jak otworzę jedno oko, to zobaczę zdrowego dziecia… ale nawet nie otwierając oka wiem już, że kolejny ciężki dzień przed nami, bo mały piecyk leżący obok grzeje, ile fabryka dała… no i znowu powtórka z rozrywki, dzieć przyklejony do matczynego boku, wtulony w szyję… normalnie byłoby to całkiem fajne, bo taki miś-przytuliś… no, ale nie tym razem… dzień drugi akcji pod hasłem „ZBIJAMY GORĄCZKĘ” jak na razie 2:0 dla gorączki… aczkolwiek trzymamy się nieźle, bo jeszcze nie wybraliśmy się do lekarza…
Kolejny dzień… dzień niosący ze sobą nadzieję, bo jak na prawdziwą trzydniówkę przystało to powinien być TEN dzień, kiedy paskuda pójdzie precz i małemu dzieciowi ze szklistym wzrokiem da spokój… udało nam się przetrwać prawie cały dzień bez gorączki… ja, matka, ucieszyłam się jak głupia, że to już koniec… ale, że choróbska bywają podstępne, zaatakowało nas pod wieczór… zupełnie znienacka… i znów 39*… drżącą ręką kolejna dawka syropu… kolejne zdrowaśki odmawiane, żeby to już była ta ostatnia… niestety… musiała być jeszcze jedna nad ranem… Wierząc, że wredne choróbsko już nas zostawiło w spokoju, umówiłam młodego do lekarza, celem sprawdzenia, że osłuchowo jest ok, żeby już wrócić do normalności… ale jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałam BOSTONKA! Zresztą nie ja jedna, bo drzwi się nie domykały i trójka małych pacjentów przed nami też usłyszało tę jakże celną diagnozę… No, ale moje zdziwienie było o tyle większe, że byłam święcie przekonana, że młody miał trzydniówkę… jakże omylne bywają matki…
Doczłapałam się do domu, trochę poużalałam nad młodszym dziecięciem (tym z domniemaną bostonką…) i zerknęłam do internetu… taaak… dr google czasem pomaga… jakie było moje zaskoczenie, gdy przeczytałam, że wspomniane choróbsko nie może się obyć bez krostek na stopach, dłoniach i wokół jamy ustnej… obejrzałam młodego ze trzy razy (jak nie więcej) i nie znalazłam ani jednej krosty… hmmm.. dało mi do myślenia… a po kilku godzinach niestety upewniłam się w tym, że matczyna diagnoza była słuszna, a lekarz się pomylił…
Co mnie tak upewniło? Wysypka, zwykła wysypka, która pojawia się po klasycznej trzydniówce… i co zrobiłam dnia kolejnego? Zapakowałam młodego i abarot do lekarza, ale innego. Nasza miła i sympatyczna pani doktor potwierdziła trzydniówkę… nie można było tak od razu???
Droga Mamo, nie namawiam absolutnie do bojkotu służby zdrowia, choć palce świerzbią, żeby to napisać, ale do włączenia logicznego myślenia, a przede wszystkim tego, co zwykle zwie się instynktem macierzyńskim… Poza tym, to Twoje dziecko i to od Ciebie zależy, co się będzie działo z tym małym, zdanym na Ciebie człowiekiem… kiedy idziesz do lekarza nie przejmuj się, że ma dla Ciebie i Twojego dziecka jakieś pięć minut w porywach do sześciu… jeśli masz wątpliwości pytaj, pytaj i jeszcze raz pytaj… zawsze też możesz iść do innego lekarza… nie odpuszczaj… i walcz.
Napisz do autorki:
honorata.baran@kierunekrodzina.com
Foto: Adrian Clark; CC BY-ND 2.0
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze nie na temat, obraźliwe i naruszające zasady kultury wypowiedzi będą usuwane.